Archiwa tagu: Zielony Balonik

To musiało być tak [odc. 1]: Nie do pomyślenia! [impresja]

JamaMichalika_zewnętrze

Kiedy czytałam po raz kolejny fragmenty książki Ryszarda Marka Grońskiego, Jak w przedwojennym kabarecie (z której pochodzi zresztą tytuł tej serii tekstów), zaczęłam zastanawiać się, jak mógłby wyglądać wieczór w Zielonym Baloniku. Znamy co prawda relacje stałych bywalców i twórców, ale co, gdyby spojrzeć na to okiem nieco przypadkowego widza?

Idąc tym tokiem rozumowania, a także biorąc pod uwagę fakt, że jest upalny środek wakacji, postanowiłam dla rozrywki własnej,  i być może Waszej, powołać do życia takiego właśnie widza.  Kabaretowa satyra, dobrotliwa zresztą i z perspektywy czasu mało groźna, choć kłująca, wabiła do lokalu również i częsty obiekt swoich kpin: burżuja.

Zerknijmy więc na harce w Baloniku oczami doktorowej Zarzeckiej. Muszę tutaj dodać, że choć nie wzorowałam tej postaci na żadnej istniejącej osobie, to jednak zainspirowała mnie nieco profesorowa Zofia Szczupaczyńska, ze świetnej powieści Maryli Szymiczkowej (czyli Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego), Tajemnica domu Helclów.

Zapraszam do Zielonego Balonika! 

NIE DO POMYŚLENIA! 

– Droga pani, no niechże pani zezuje tego strusia z głowy! Nic nie widać! – tęgi jegomość sapał z przejęciem, z trudem łapiąc oddech w zadymionej sali.

– Grubianin! – prychnęła zacna mieszczka, która po długich bojach wywalczyła sobie wreszcie upragnione zaproszenie do tej jaskini rozpusty i za nic nie zamierzała pozbyć się swojego upierzonego hełmu. – To paw!

– A niechże będzie i orzeł biały! – odburknął niezrażony pan ze stolika tuż za nią. – Ale niech paniusia zdejmie tego ptaka!

Pawi ogon na głowie mieszczki zatrząsł się z oburzenia, ale po kilku chwilach i rozlicznych namowach współbiesiadników, z całowaniem szanownych rączek włącznie, wylądował wreszcie na stoliku, przed wojowniczą właścicielką.

– We Lwowie nie do pomyślenia! – syknęła dama, wsączając się w swoje wino, by uspokoić nerwy. Szybko jednak na powrót wgapiła się w estradkę, żądna wrażeń, niedostępnych na co dzień poważanej mieszkance grodu Kraka, za jaką doktorowa Zarzecka się uważała.

– Mak, mak, mak! – powtarzał niestrudzony conférencieur, Stasinek Sierosławski, próbując uspokoić rozgadany na potęgę tłumek, który oblegał kawiarnię Michalikową od ściany, do ściany. – Droga publiczności, szanowni państwo burżujstwo! – Po sali przetoczył się śmiech i kilka stłumionych naprędce pomruków niezadowolenia. – Schlebiając gustom szanownego gremium musimy niekiedy powściągnąć język nasz, by nie zranić dobrze wychowanych uszu zbytnimi impertynencjami. Niechże więc nasz drogi artysta zastąpi język słowa językiem obrazu i uraczy co wrażliwsze dusze pięknem swych linii.

Doktorowa wyciągnęła z aksamitnej sakiewki złocone, teatralne lorgnon i zaaferowana przyłożyła je do oczu, by móc jak najdokładniej zobaczyć, jakież to bezeceństwa zaprezentuje na scenie, znany skądinąd, grafik, Karol Frycz. Syknęła, zniesmaczona, gdy część scenki przesłonił jej olbrzymi kwiat w nakryciu głowy jakiejś siedzącej przed nią pani.

– We Lwowie nie do pomyślenia – wymruczała pod nosem, ale nie odstawiła szkieł. Tymczasem wybrzmiał tusz muzyczny redaktora Noskowskiego. Doprawdy, taki szacowny człowiek, takiej poważnej postury, dziennikarz „Czasu” (!) a przebywa w takim towarzystwie!

Na estradkę wszedł zapowiedziany artysta malarz, trzymając kolorowe kartony. Natychmiast któryś z kolegów podbiegł doń, by mu je przytrzymać.

– Toż to ten anarchista, Nowaczyński! Cóż on tutaj robi! – myślała sobie Zarzecka, wspominając skandal sprzed kilku lat, kiedy to młody literat w krakowskiej kawiarni  zakrzyknął „Vive l’anarchie!”, po czym musiał się salwować ucieczką z kraju przed gniewem, słusznym poniekąd, władz austriackich. „Z takiej dobrej podgórskiej rodziny! Z tradycjami!”, oburzała się doktorowa.

Zarzecka spodziewała się jakiegoś pornograficznego rysuneczku, jakiejś niesmacznej ilustracyjki de Sade’a, ale to, co zobaczyła, przerosło jej oczekiwania. Oto Frycz okazywał zebranym projekty Wawelu, opuszczonego lat temu kilka przez wojska austriackie i oddanemu na powrót prawowitym właścicielom. Spory o zagospodarowanie starożytnych murów odbiły się szerokim echem. Frycz prezentował projekty Wawelu podług różnych idei. Był tam i Wawel Zawiejskiego, miłującego się w przepychu secesji, i Wawel w stylu wiedeńskim, schlebiający Jaśnie Panującemu, i zakopiański według Witkiewicza, a i japońskiego projektu Mangghi  nie brakło!

 – Pff, co za bzdura! – rozmyślała doktorowa. – Dorośli ludzie, a bawią się jak dzieci, lalkami! Pstrokate toto, a w głowie konfetti! I te idiotyczne, zielone balony, unoszące się nad zebranymi z wyższością, uwiązane do krzeseł, a co u niektórych nadal jeszcze do przegubów!  Zgroza. Otrząsnęła się na wspomnienie jowialnego odźwiernego, przytwierdzającego opornym nieraz gościom tę absurdalną wejściówkę.

Ach, i to zaproszenie! Z grafiką co prawda wykonaną przez Sichulskiego, ale ten tekst! „I nie waż się przywieść drugiego! Albowiem i ty, i przybysz niechybnie zostalibyście wylani na pysk!” Co za słownictwo!

Sala zabiła brawo, a Stasinek ponownie był na estradce, zapowiadając kolejny punkt programu. Teraz pan Teofil Trzciński miał wykonać wiązankę przyśpiewek, pióra Leszczyńskiego, odkłaniającego się po wywołaniu z jakiegoś kąta sali.

– Powariowali ci ludzie! – grzmiała w myślach Zarzecka. – Sodoma i Gomora! Człowiek sceny w takim otoczeniu. I poeta!

Tajne się w oczach lęgną smutki, bo na pokładzie zbrakło wódki! – huczał Trzciński, przy akompaniamencie niezmordowanego Noskowskiego.

Po lokalu krążyli kelnerzy, roznosząc tace z alkoholem i ciastkami.  Doktorowa rozejrzała się uważnie: pod jedną ze ścian krzykliwa szopka, z figurynkami, które odgrywały tu swe bezbożne role przy karnawale. Zielone ściany pokryte malunkami i freskami z niemal nieprzyzwoitymi scenami, choć nagość postaci okryto bielizną. Rozpoznawała nawet twarze niektórych z wesołej gromadki, a i co szacowniejszych krakusów udało jej się wyłowić wprawnym okiem z morza karykatur. Istny skandal!

A już niemal brakło jej tchu, gdy potoczywszy wzrokiem wokoło, dojrzała kilka pań z towarzystwa, w szykownych sukniach, prosto z teatru miejskiego, w takim miejscu! Sama mówiła sobie, że kto jak kto, ale ona ma prawo tu być, dla celów badawczych, bo nie zamierza się bawić, a jedynie potępić całą tę zbieraninę. Po cichu, co prawda, ale potępić! A potem narzekać, na co jej przyszło! Już widziała te zatroskane spojrzenia pań z towarzystwa dobroczynnego, współczujące  jej, że musiała przesiedzieć w takim miejscu tyle godzin, by jej małżonek, doktor, mógł zachować autoironiczną twarz! Nic to, że sama wierciła mu dziurę w brzuchu, by wystarał się o zaproszenia do Jamy u Pruszyńskiego, lub innego jakiego znajomego z kabareciku. A tu masz! Tu siedziała profesorowa, tam  pani radczyni… No jeszcze hrabiny by brakowało!

Wtem rzeczone niewiasty ożywiły się, bo na estradce pojawił się młody pan z wąsem. Gdyby Zarzecka nie miała swojej godności i była nieco młodsza, rzekła by nawet, że przystojny. I że mocniej zabiło także i jej serce. Żeńska część widowni zaczęła szeptać i chichotać. Doktorowa wychwyciła powtarzane z westchnieniem słowo „Żeleński”. Czyżby to on? Powód jej najgłębszej troski i dociekań. I zainteresowania, matczynego, oczywiście.

 I wtedy dostrzegła w pierwszym rzędzie stolików młodą Żeleńską, de domo Pareńską, która afiszowała się a to z bratem małżonka, a to z redaktorem Starzewskim. Nie znają wstydu te dziewczyniska, doprawdy. Przynajmniej Maryna dobrze wyszła za mąż. Ale to znaczyło, że instynkt doktorowej nie omylił i rzeczywiście na scenie stał mąż Zofii, Tadeusz. Jego matka z pewnością niespokojnie przewraca się w rodzinnym grobowcu.

Ach, żeby tak zmarnować karierę lekarską. Powiadają, że Tadeusz Żeleński porzucił karierę naukową, żeby zostać byle pismakiem od niestosownych wierszyków. Doktorowa szturchnęła swego męża, lekarza internistę Zarzeckiego, co miało oznaczać, że jest w najwyższym stopniu oburzona, że człowiek z jego środowiska dopuszcza się takich uchybień dla honoru. Mąż w odpowiedzi wyszczerzył zęby w uśmiechu. Beznadziejny przypadek! Porozmawia z nim w domu.

Tymczasem Tadeusz wyrecytował osławioną Stefanię, której za każdym razem domagał się spragniony tłum i począł recytować pozostałe wiersze z tetralogii pensjonarki, czy jakoś tak. Już ci tam Zarzecka nie wierzyła, żeby jakakolwiek pensjonarka wypisywała takie rzeczy!

Inna znów dziewczynka była, a wołali ją Ludmiła. Mimo dość tłustego cielska, była bardzo marzycielska. – Żeleński mówił, a Zarzecka traciła dech. Zaczęła wachlować się leżącym obok niej kartonikiem zaproszenia, aż jej mąż zapytał, czy nic jej nie dolega. On bawił się znakomicie, widziała to po iskierkach w jego oczach!

Żeleński mówił dalej. Było coś o rycerzu i oddawaniu cnoty z ochotą. Doktorowa słyszała jak przez mgłę. Widziała podobnie, bo poza nagłymi uderzeniami gorąca, wzrok przesłaniały jej kłęby wonnego dymu z cygar i papierosów.

Wciąż mężniej sobie poczynał, aż łóżko wpadło w Urynał. – Zarzecka głębiej osunęła się na krzesło. Straszne! Takie straszne słowa! Kto publicznie mówi o nocnikach pod łóżkiem! – Oto jak nas, biednych ludzi, rzeczywistość ze snu budzi. –  Żeleński skończył recytację i ukłonił się z teatralnie.

– Ignacy! Wody! – wystękała doktorowa wśród burzy braw i okrzyków. Mąż posłusznie, acz niezbyt szybko, bo ze wzrokiem wlepionym w estradkę, ruszył do baru i przyniósł jej szklankę wody. – A jednak wytrzymam! Nie dam satysfakcji żadnym miejskim kumoszkom! Opowiem im o tych wszystkich rzeczach ze wszystkimi, okropnymi szczegółami! – Pomyślała Zarzecka, nie dodając jednakże, że również z wypiekami na twarzy.

Zabawa toczyła się dalej. Doktorowa Zarzecka wyprostowała się dumnie, z mocnym postanowieniem dotrwania do końca i przestrzeżenia każdego, kto będzie chciał jej słuchać, o tragicznych skutkach rozluźnienia wychowania dzisiejszej młodzieży. A może i wystosuje odpowiedni liścik do „Czasu”? Wszak to szlachetna misja, przestrzegać przed złem świata doczesnego. Najlepiej przy proszonej kolacji u jakiej baronowej.

– We Lwowie nie do pomyślenia! – syknęła jeszcze do rozbawionego męża, nim na estradzie Stasinek zapowiedział kolejny numer.

PAULINA JARZĄBEK

Filmy z kabaretowym duchem

Jeszcze trwają letnie sesje egzaminacyjne, a wiadomo, że filmy i seriale nigdy nie smakują tak dobrze, jak w czasie przedegzaminacyjnego przyswajania wiedzy. Połączcie przyjemne z pożytecznym i przy okazji nasyćcie się kabaretową atmosferą. Przed Wami pięć moich ulubionych filmów z kabaretem w tle.

filmy

Fot. Noom Peerapong (źródło: unsplash.com)

1. Miłość Ci wszystko wybaczy (1982)

Hanka Ordonówna jest kabaretową legendą. Polską femme fatale. Ten film nie jest wierna ekranizacją jej biografii, ale przekazuje esencję tego, kim była i jest dla polskiej estrady. Reżyserem tego obrazu jest Jerzy Rzeszewski.

Mamy tutaj warszawskie scenki i porównanie artystycznej stolicy z prowincją lat 20. i 30. ubiegłego wieku. Te wszystkie smaczki arystokratycznej śmietanki towarzyskiej i aspiracje mieszczaństwa. Warszawa sprzed katastrofy, kolorowa i pełna nadziei po wybuchu wolności.

Tytułową rolę zagrała Dorota Stalińska, ale piosenki wykonała Hanna Banaszak. Dla mnie objawieniem stała się rola Piotra Fronczewskiego – Fryderyk Jarosy. Ot, co znaczyło kiedyś być dobrym konferansjerem. O tym aktorze w filmach o podobnej tematyce pisałam więcej na swojej stronie, w artykule Jarosy à la Fronczewski.

2. Lata dwudzieste… Lata trzydzieste… (1984)
Polski musical. Teksty napisał Ryszard Marek Groński, autor opracowań z dziedziny historii kabaretu, satyryk. Współtworzył również scenariusz. Film jest spektakularny, zwłaszcza jeśli za kryterium przyjąć polskie warunki.

Liza (Grażyna Szapołowska) marzy o karierze artystki estradowej. Gdy Adam Dereń (Tomasz Stockinger) postanawia zemścić się na swoich wspólnikach i utopić pieniądze w mało intratnym interesie – nadarza się okazja. Inżynier chce bowiem zainwestować w kabaret. Niespodziewanie dla niego teatrzyk rozkwita i zaczyna przynosić zyski.

Ale najważniejsza jest atmosfera tamtej Warszawy. Nieco bardziej kiczowata i ubarwiona ze względu na wymogi stylistyki produkcji, ale bardzo wciągająca. I tutaj również pojawia się postać Fryderyka, zagranego przez Fronczewskiego. Być może jest to kontynuacja tego samego snu o międzywojennej Warszawie, z którym stykami się w fabularyzowanej historii Hanki. To nie powinno dziwić. Również i ten film wyreżyserował Janusz Rzeszewski.

3. Hallo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy (1978)

I znów film muzyczny. I znów ten sam reżyser. I znów Piotr Fronczewski, tym razem w roli tytułowej, jako Szpicbródka. Chronologicznie ten obraz był pierwszy. Główną postać kobiecą, Anitę, zagrała Gabriela Kownacka.

W tej historii pojawia się wątek kryminalny. Fred Kampinos, znany jako tajemniczy kasiarz Szpicbródka, oferuje pomoc podupadającemu teatrowi Czerwony Młyn (to chyba nieprzypadkowe odniesienie do paryskiego Moulin Rouge?). Propozycja zostaje przyjęta z wdzięcznością. Inżynier przejmuje prowadzenie i razem z nowym spektaklem, rozpoczyna przygotowania do ostatniego naga padu na bankowy skarbiec, do którego zamierza dostać się przez piwnicę teatrzyku. A potem robi się już tylko ciekawiej.

Miłośnicy sztuki estradowej obejrzą sobie kulisy powstawania rewii, a miłośnicy napadów rabunkowych… Słowem, każdy znajdzie coś dla siebie!

4. Dagny (1977)

Polsko-norweski film biograficzny o pierwszej żonie Stanisława Przybyszewskiego, norweskiej pianistce, Dagny Juel.

Stacha zagrał Daniel Olbrychski. Dagny wykreowała na ekranie Lise Fjeldstad. Jest to obraz dziewięciu ostatnich lat życia muzy berlińskiej i polskiej bohemy. Przy fragmentach obejmujących pobyt Przybyszewskich w Krakowie mamy migawki z Paonu i z szalonego życia tej pary.

Reżyserował Haakon Sandoy.

5. Z biegiem lat, z biegiem dni… (1980)

Idealny przed każdym egzaminem. To właściwie serial (osiem długich odcinków), którego scenariusz oparto na sztuce Teatru Starego z 1983 roku pod tym samym tytułem, w reżyserii Andrzeja Wajdy.

Autorską tekstu scenariusza jest Joanna Olczak-Ronikier. Kolejne odcinki zostały napisane m.in. na podstawie sztuk Michała Bałuckiego, Gabrieli Zapolskiej, czy Jana Augusta Kisielewskiego i tekstów Boya-Żeleńskiego. Jest to znakomity portret dawnego Krakowa, w okresie od 1874 do 1914 roku. Młoda Polska, Paon, Zielony Balonik… I wiele, wiele innych pasjonujących wątków: konflikt cygana i filistra, cena sztuki, piękne stroje i wnętrza, romanse, znajome fabuły w zupełnie nowym świetle. Kraków, jakiego nie znacie.

Mam nadzieję, że teraz sesja jawi Wam się w jaśniejszych barwach. Powodzenia. I pamiętajcie, po sesji też możecie sięgnąć po te filmy. Niech moc Kabaretu będzie z Wami!

PAULINA JARZĄBEK

Krakowskie Miejsca Kabaretowe [cz. I]

KRAKOWSKIE MIEJSCA KABARETOWE

I JAMA MICHALIKA

JamaMichalika_zewnętrze

O „Jamie Michalika” wspominałyśmy już nieraz. Nic dziwnego – ta kawiarnia jest ściśle związana z pierwszym polskim kabaretem. Dlatego też ten cykl otwiera to właśnie miejsce. Jednak lokal przy Floriańskiej 45 to nie tylko „Zielony Balonik”.

Jan Apolinary Michalik, Lwowianin, założył swoją „Cukiernię Lwowską” w 1895 roku i prowadził ją aż do 1918 roku. Jan Apolinary cukiernikiem był z zamiłowania, choć jego rodzice planowali dla niego inną karierę. Nie zraziła go ogromna konkurencja we Lwowie, przeprowadził się do Krakowa, by tam rozwinąć swój interes. Również i w tym królewskim mieście miał z kim konkurować. Nie licząc małych lokali, było tam wiele znaczących firm o podobnym profilu: „Ziemiańska” (róg ulic Szczepańskiej i Sławkowskiej), „Europejska” na Rynku Głównym, cukiernia „Maurizia”, kawiarnie Janikowskiego (planty) i oczywiście – lokal „Turula”, Ferdynanda Turlińskiego (ul. Szpitalna), dzisiaj już nieistniejący, gdzie powstał „Paon”.

Ten ogrom konkurencji nie zniechęcił pana Michalika, który nabył lokal numer 45, przy ulicy Floriańskiej i zawiesiwszy szyld z napisem „Cukiernia Lwowska”, przystąpił do stworzenia tego legendarnego już dzisiaj miejsca od podstaw. Główną salę stanowiło pomieszczenie bez okien, dosyć ponure. Nastrojowe oświetlenie i dekoracje uczyniły z niego kawiarnianą grotę, którą cenili sobie bardzo jej bywalcy. Ochrzczono ją „Jamą Michalika”, określenie przylgnęło do tego miejsca na dobre wraz z pojawieniem się tam wesołej, kabaretowej gromadki.

Ale wcześniej bywali tam artyści. Do Akademii Sztuk Pięknych był rzut beretem, nic dziwnego, że malarze i plastycy ukochali sobie to miejsce. Stąd też słynny malarski stolik, przy którym narodził się „Zielony Balonik”.

Michalik nie stronił od reklamy szybko zaprzyjaźnił się z krakowską prasą. Reagował też na wydarzenia w grodzie Kraka, opierając menu na nowościach kulturowych. Wykazywał się ogromną pomysłowością: przy prapremierze Balladyny proponował gościom np. „ptysiowy przysmak z bitą śmietaną i poziomkami «Goplana», i ciasto z malinową pianką «Alina»”, a gdy Kraków odwiedzał znany kompozytor, w menu pojawił się tort „Paderewski”. Nie brakło też innych, patriotycznie nazwanych ciast: „Chopinów” i „Mickiewiczów”.

Jama Michalika_wnętrze

Kawiarnia szybko zyskiwała na popularności. W dekorowaniu wnętrz brali udział liczni artyści. Późniejszy właściciel kawiarni, Stanisław Jerzy Kuliś, na oficjalnej stronie lokalu pisze:

„Karol Frycz z Franciszkiem Mączyńskim projektują dalsze wnętrza Cukierni Lwowskiej, dzierżawionej przez Jana Apolinarego Michalika. Powstaje Sala Zielona (Fryczowska) oraz Górka – sala i scena Kawiarni. Niezwykłe młodopolskie w formie, secesyjne meble, witraże i obrazy Karola Frycza i Kazimierza Sichulskiego, freski, karykatury, w gablotach umieszczone lalki i szopka, stwarzają świat ducha Młodej Polski przemyślnie doświetlony przez witraż sufitowy – słoneczną piramidę oraz znajdującą się w jej szczycie lampą z koroną. Przez to Sala Zielona staje się wnętrzem kolorów przeźroczystych ścian piramidy zapraszającym do swego twórczego Królestwa Ducha.”

Charakterystyczne meble z zieloną tapicerką z późniejszego okresu (ok. 1910 r.) zachowały się do dzisiaj. W 1905 roku to miejsce przyciągnęło do siebie zgraję „Zielonego Balonika” z Janem Augustem Kisielewskim i Edwardem Żeleńskim na czele. Dołączyli do nich wspomniani wyżej artyści malarze, karykaturzyści, współpracownicy krakowskich pism, „Czasu” i „Życia”. W końcu zjawił się i Boy-Żeleński, dzięki któremu przetrwała spora część tej legendy. Żeleński pisał o gospodarzu „Jamy”:

„[…] Michalik był trzeźwy, akuratny, spokojny, skromny, choć ambitny w swoim zawodzie, brzydził się pijanymi, hałasem, burdą, szanował urzędy i godności. I oto życie nasyciło jego ambicje ponad wszelkie spodziewanie, ale w jakże paradoksalny sposób! Lokal jego gościł figury, o których nie zamarzył nawet we śnie: rektory, redaktory, hrabiowie, hofraty, ba ekscelencje; i wszystko to zawdzięczał tym pijanicom, których uczynkami się brzydził. […] Bierze do ręki gazetę, nowy chaos. Gdzie spojrzy, czyta swoje nazwisko. «Kultura michalikowa», «pachołki michalikowe», «jaskinia michalikowa». O co właściwie chodzi? Tu wymyślają, wyklinają, a tu przychodzą najszanowniejsze figury i mówią mu komplementy. Go to wszystko znaczy? Co to jest ta «kultura michalikowa», o której piszą? […] Dodajmy, że Michalik był najzupełniej wyzuty z poczucia humoru; wszystko brał poważnie. Toteż, gdyby się to nie przerwało, obawiam się że byłby zwariował.”

To Boy przytoczył we wspomnieniach anegdotę o właścicielu Jamy, nie jedną nawet, ale ta konkretna wiele mówi o charakterze Michalika [w innym źródle znalazłam ją jako zapis wspomnienia Karola Frycza, niemniej jednak obie wersje zgadzają się w przekazie]. Oto Władysław Wyspiański, bywając w kawiarni, zaproponował ozdobienie ścian swoimi malowidłami, za darmo, tylko w zamian za farby. Do uszu zdziwionego rozmówcy Michalika doszła jednak informacja, że cukiernik odmówił wielkiemu artyście. Na pytanie, dlaczego to uczynił, odpowiedział: „Ano, taki człowiek był głupi… Myślałem sobie, malowana cukiernia, jak to będzie wyglądało, będą się ze mnie śmiać… Teraz żałuję.”

Ostatecznie, jak wiadomo, cukiernię pomalowali, lub ozdobili swoimi obrazami, inni artyści. Michalik był przede wszystkim kupcem. Mecenasem kultury stał się niechętnie i przez przypadek. Artyści płacili mu obrazami, przyciągali tłumy klientów i wydawali fortunę, mimo to najdrobniejsze opóźnienia zapłaty ścigał wezwaniami płatniczymi. Boy pisał dalej w swych wspomnieniach:

„Mimo incydentów z artystami, Michalik przywiązał się z czasem do swoich pstrokatych ścian, ale i to przywiązanie objawiało się w swoisty sposób. «Gdybym kiedy sprzedał moją cukiernię, nie oddałbym tego wszystkiego, mówił raz, pokazując na freski swego lokalu. — A co by pan zrobił? — spytał ktoś. — Zamalowałbym na biało».”

Nie doszło jednak do tej profanacji, bo w 1918 roku Michalik sprzedał cukiernię swoim dwóm kelnerom i wyjechał do Poznania. Na szczęście zapis w umowie zastrzegał zachowanie oryginalnego wystroju miejsca, dzięki czemu i dziś możemy cieszyć się tym, co przetrwało trudny okres międzywojenny, II Wojnę Światową i kryzys powojennych lat.

Jama Michalika_wnętrze_1

W czasie PRL-u „Jama” zostaje upaństwowiona i przechodzi w zarząd Krakowskich Zakładów Gastronomicznych. Kończąc Powrót do Jamy, Jan Paweł Gawlik napisał:

„Nasza epoka wciąż jeszcze czeka na swój «Zielony Balonik». Czeka na wybuch śmiechu, który obali pozory, ustali nowe wartości, a ludzi przyzwyczajonych dotychczas do powielania schematów, nauczy krytycznie patrzeć na autorytety i mity.”

W 1960 roku, jakby w odpowiedzi na rzucone przez Jana Gawlika wyzwanie, pojawił się w tym miejscu nowy kabaret, nomen omen „Jama Michalika”, który tworzyli: Jacek Stwora, Tadeusz Kwiatkowski i Bruno Miecugow. Pierwszy program, A to ci szopa!, bezpośrednio nawiązywał do zielonobalonikowej szopki satyrycznej. Największym sukcesem cieszył się jednak późniejszy program, Trędowaty, grany 575 razy. Imponujące, prawda?

„Na Górce” debiutowali znani aktorzy: Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Anna Seniuk, Marek Walczewski, Tadeusz Huk oraz wielu innych. Artyści łączyli współczesną satyrę z prostotą formy, kontynuując tym samym tradycje „Zielonego Balonika”. Kabaret przetrwał do 1991 roku, jego dzieje opisuje m.in. książka Boyowym szlakiem, napisana przez Halinę Kwiatkowską i Bruno Miecugowa.

Od 1991 roku właścicielem „Jamy Michalika” jest Stanisław Jerzy Kuliś, który dzieli się swoimi wspomnieniami na jej temat w książce Aeroplany (fragmenty przytacza na wspomnianej już stronie internetowej kawiarni). Hucznie obchodzono tam stulecie „Zielonego Balonika” – lokal lwowskiego cukiernika gościł wtedy aż cztery teatry (także Teatr Lwowski ze Lwowa). Na stronie kawiarni, we fragmencie swojej książki, autor przytacza nazwiska występujących w niej artystów: Hanka Bielicka, Jacek Fedorowicz, Jerzy Kryszak, Andrzej Zaorski, Marian Opania, Tadeusz Drozda, Stanisław Tym, Andrzej Rosiewicz, w tym liczna grupa rodzimych gwiazd sceny: Jerzy Bińczycki, Jacek Wójcicki, Nina Repetowska, Tadeusz Malaka, Jan Adamski, Anna Dymna, Jerzy Trela, Jerzy Fedorowicz, Leszek Mazan, a także artyści „Piwnicy Pod Baranami”.

Posiłkując się programowo nawiązaniami do Szopki satyrycznej i tekstów, które ocalały z tamtych lat, występują w „Jamie”: „Teatr Nieduży” Ryszarda Spyta, „Retro” oraz „Zielony Balonik”. W obsadzie tych ostatnich spektakli kabaretowych zobaczyć można m.in. Jerzego Pala, Zinę Zagner i Ewę Romaniak. Jeśli jesteście ciekawi, jak brzmią tamte teksty w nowej odsłonie, obejrzyjcie nagranie ze spektaklu z grudnia 2013 roku.

Oprócz powrotu do tradycji kabaretowych, „Jama” proponuje swoim bywalcom także wernisaże i wystawy grafik, malarstwa, fotografii. Stanisław Jerzy Kuliś wspomina o karykaturach Ewy Barańskiej-Jamrozik, Zdzisława Pabisiaka, Zofii Walczowskiej. Odbywają się tam również koncerty, recitale, rozmaite jubileusze, wieczory autorskie i literackie, Noce Poezji.

Z racji historycznego charakteru, w kawiarni kręcone są filmy i seriale opowiadające o Krakowie z okresu Młodej Polski i początku XX wieku. Wielbiciele starych seriali mogli widzieć sceny rozgrywające się w „Jamie” w serii Z biegiem lat, z biegiem dni Andrzeja Wajdy. Po szczegóły odsyłam do wspomnianej książki Stanisława Kulisia, lub na stronę internetową „Jamy Michalika”.

Historia miejsca toczy się dalej. Obecnie lokal przy Floriańskiej 45 uznawany jest za jedną z najlepszych zabytkowych kawiarni świata. Nic dziwnego, że można natknąć się w nim na tłumy turystów, spragnionych kontaktu z duchem tamtych lat. Czasem jednak udaje się znaleźć tam trochę ciszy i spokoju, by móc swobodnie obserwować ślady epoki „Zielonego Balonika”: kukiełki z „Szopki”, karykatury i kolorowe witraże. A kiedy wybija północ, może da się jeszcze czasem wpaść w rytm, który w swym utworze zaproponował nam spadkobierca pierwszego polskiego kabaretu? Kabaret „Jama Michalika” śpiewał w jednym ze swoich programów:

„Zegar północ już uderzył gdzieś na wieży,
Peleryny, mandoliny w nocnej mgle
Przeminęły, odpłynęły, tylko księżyc
Tak jak dawniej Floryjańską błąka się.
Kochankowie srebrnych dachów, czarne koty,
Mruczą cicho swe koncerty pośród gwiazd.
Kocie oczy jak balonik lśnią zielony,
Nierealny i szalony,
Więc z magicznej tej latarni tamtych wspomnień
Bodaj promień,
Mój Krakowie, dla nas rzuć.”

PAULINA JARZĄBEK

WIĘCEJ O JAMIE MICHALIKA:
Ryszard Marek Groński, Od Siedmiu Kotów do Owcy, Kabaret 1946-1968, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1971, s. 97-109.
Jan Paweł Gawlik, Powrót do Jamy, Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne, Kraków 1961.
Tomasz Weiss, Legenda i prawda Zielonego Balonika, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1985.
Andrzej Domagalski, Leszek Kwiatkowski, Kabaret w Polsce 1950-2000, Krakowska Fundacja Teatralna, Kraków 2015, s. 119-121.
Adam Żarnowski, Jan Apolinary Michalik, na stronie www.cracovia-leopolis.pl.
Tadeusz Boy-Żeleński, Znasz-li ten kraj?, tekst dostępny na stronie www.wolnelektury.pl.

Krakowskie Akcenty Kabaretowe [cz. X]

Kotki_ul.Gołębia

KRAKOWSKIE AKCENTY KABARETOWE

X KRAKOWSKIE KABARETY

I dobrnęliśmy do końca Krakowskich Akcentów Kabaretowych. Na deser – przegląd autotematyczny. Hymny krakowskich kabaretów, cytaty z krakowskich artystów, inspiracje stylem… Do wyboru, do koloru!

Idźmy (prawie) chronologicznie. „Zielony Balonik” i jego twórców wspominałyśmy już wielokrotnie. Ale nie może go zabraknąć i w tym podsumowaniu. W końcu to praźródło polskiego Kabaretu. Proponujemy tekst Boya-Żeleńskiego w wykonaniu Kabaretu Mumio, w piosence pod tytułem Cynik.

Balonikowe czasy rozwiał wiatr historii, minęły I i II Wojna Światowa i w 1946 roku w Krakowie, wtedy w klubie garnizonowym, powstał pierwszy, powojenny kabaret – „Siedem Kotów”. Pisał dla niego Konstanty Ildefons Gałczyński, ten od Teatrzyku „Zielona Gęś”, którą to gęś zjadło owe siedem kotów. Występowała m.in. Irena Kwiatkowska, wcielająca się w postać Hermenegildy Kociubińskiej. W linku zobaczycie ją właśnie w monologu tej postaci, wspomina w nim o „Siedmiu Kotach”, a nawet o sobie samej.

Marka Grechuty nikomu przedstawiać nie trzeba. Zanim jednak został solistą, śpiewał z zespołem „Anawa” (rok założenia 1966 r.). A zanim zespół „Anawa” został grupą czysto muzyczną, był kabaretem o takiej właśnie nazwie. Z tego okresu pochodzi piosenka programowa tych artystów, Tango Anawa.

Od Marka Grechuty już tylko krok do „Piwnicy Pod Baranami”. Kabaret założony w 1956 roku wytworzył sobie specyficzną stylistykę i formę „poezji śpiewanej”. Pomimo wielu utalentowanych artystów, poza czarodziejem z dzwoneczkiem, Piotrem Skrzyneckim, chyba najmocniej zapadła w pamięć zbiorową Ewa Demarczyk. A jeśli Demarczyk, to oczywiście Konieczny i jego charakterystyczne kompozycje. To także wspomniany Marek Grechuta, czy Grzegorz Turnau. A jak widzi ten styl współczesny kabaret? Za przykład niech posłuży Kabaret Hrabi i jego Piosenka w stylu krakowskim, którą można znaleźć np. na płycie Pienia i jęki, Hrabiego piosenki. W zapowiedzi do tego utworu jest nawet bezpośrednie nawiązanie do „Piwnicy Pod Baranami”. I jak, nasiąknęliście atmosferą?

W latach 90. XX wieku pojawił się w Krakowie jeszcze jeden „zielony” twór kabaretowy. Mowa o kabarecie „Zielone Szkiełko”, do którego należeli m.in. Janusz Radek, Robert Kasprzycki, Grzegorz Halama, Szymon Zychowicz czy Basia Stępniak-Wilk. Grupa dorobiła się nawet piosenki-hymnu, zatytułowanej po prostu Zielone Szkiełko, i ten właśnie utwór przytaczam tutaj, w wykonaniu duetu Radek Kasprzycki.

Na zakończenie tego cyklu jeszcze tekst Jana Pietrzaka z Kabaretu „Pod Egidą” (za: Co jest grane, panie Janku… Wywiad Andrzeja Romana, Warszawa 1992, s. 5) a w nim aż pięć krakowskich kabaretów:

Jak z historii kart wynika,
Dawno trwa idylla:
Pod „Zielonym Balonikiem”
Płynie ta flotylla!
A więc „Momus” i „Figielki”,
„Qui Pro Quo” i „Banda”
„Perskie Oko”, „Morskie Oko”,
Ech, wesoła granda!
„Siedem Kotów”, „Szpak” i „Dudek”,
„Wagabunda”, „Jama”,
„Owca”, „TEY”, „Hybrydy” lube
I „Piwnica” sama!
„STS”-y i „Stodoły”,
„Bimbomy”, „Pinezki”,
Rozgniewany, lecz wesoły
Kabareto-festyn!

Znaleźliście wszystkie krakowskie nawiązania w tym tekście? Niech to stanowi pointę naszego cyklu. Nadal trwa „Kabareto-festyn”. Od nas w dużej mierze zależy, czy bardziej to będzie Kabaret, czy może jednak festyn.

PAULINA JARZĄBEK