W kolejnej odsłonie naszej „Retrospektywy” zostanie przytoczona rozmowa z człowiekiem wielu talentów. Tadeusz Ross, bo to o nim mowa, jest aktorem, piosenkarzem, satyrykiem, tekściarzem wierszy i piosenek dla dzieci, scenarzystą autorem musicali i politykiem. Znany szerszej publiczności z satyrycznych audycji telewizyjnych, radiowych i estradowych, a zwłaszcza z programu „Zula-Gula” oraz współtworzonej z Piotrem Fronczewskim cyklicznej audycji „Rossmówki” w III Programie Polskiego Radia. Wywiad przeprowadziły Jolanta Popielarz i Joanna Kawalec. Zapraszamy!
Dziennikarz: Jaki zawód wpisuje pan w ankietach personalnych? Autor, aktor, menadżer?
Tadeusz Ross: Dawno takiej ankiety nie wypełniałem, ale powinienem wpisywać aktor, choć skończyłem wydział estradowy warszawskiej PWST i przez 12 lat pracowałem w teatrach – Komedia i Syrena – nigdy nie czułem się do końca aktorem. Odnalazłem się dopiero w kabarecie, jako taki facet, który sam sobie pisze teksty, a potem je wygłasza. W tej roli czułem się najlepiej.
D.: W najlepszym, naszym zdaniem, programie satyrycznym lat 70. „Sześćdziesiąt minut na godzinę” prezentował pan swoje „Rossmówki”, czyli utopione w purnonsensownej poetyce dialogi z Piotrem Fronczewskim.
T. R.: Współpracę radiową z „Sześćdziesiątką” wspominam wspaniale. W okresie „Solidarności” stworzyliśmy z najlepszych programów radiowych kabaret „Tu sześćdziesiątka”, który występował w Teatrze Żydowskim…
D.: …Dając często powód ambasadzie radzieckiej do interwencji, i to za sprawą pana piosenki „Wejdą, nie wejdą”.
T. R.: To była taka sobie niewinna śpiewanka o mrówkach, które miały wejść na koc Telimeny i Pana Tadeusza. Jak wiadomo, mrówki bywają czerwone…
D.: Walka z cenzurą, jeśli spojrzeć na to z perspektywy czasu, miała pewne zalety.
T. R.: Tak. Autor chcąc przechytrzyć cenzora musiał pisać językiem tak dalece aluzyjnym, że w końcu sam tekst stawał się bardziej wysublimowany. I może dlatego mieliśmy najlepszy kabaret polityczny na świecie…
D.: …który pełnił określone i ważne funkcje społeczne.
T. R.: Nie zapomnę atmosfery lat 80., gdy z „Sześćdziesiątką” jeździliśmy po kraju, pokazując kabaret w zakładach pracy, gdzie witano nas zawsze żywiołowo i reagowano spontanicznie. Miałem wtedy poczucie, że dokładamy niewielką cegiełkę do czegoś istotnego, wspólnego. Podobnie odbierałem występy dla Polonii w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Australii.
D.: Potem powstała pana autorski program „Życie przerosło kabaret”.
T. R.: I to był początek końca. Mam tu na myśli moją kabaretową działalność. Poczułem się zmęczony estradową formą, napięciem przed każdym występem. I zrezygnowałem.
D: Przestało to pana bawić?
T. R: Mam często takie wrażenie, że mógłbym śmiało wyciągnąć stare teksty i one będą świetnie pasowały do niektórych dzisiejszych realiów. Układy się zmieniły, grupy społeczne przetasowały, powstały nowe partie… i co z tego?
D.: Czyli wciąż jest o czym pisać i co prześmiewać?
T. R.: Żałuję, że nie możemy śmiać się, jak ludzie na Zachodzie – z byle czego, tak po prostu. Bezmiar głupoty i nieuporządkowane życie polityczne nie pozwalają nam na to. Na górze przepychanki, ale na szczęście mamy już nowy Sejm, który zamiast zajmować się takimi drobiazgami, tym, że chirurg ma milion dwieście, dzieci próchnicę, a babcia bogaci się na emeryturze, z pewnością przez najbliższe pół roku będzie debatował na temat aborcji. I to nas wydźwignie.
D.: I pan chce coś jeszcze robić w telewizji?
T. R.: Czemu nie. Pracuję nad scenariuszem niemieckiego cyklu pod roboczym tytułem „Benny Hill po polsku”. Rzecz o tym, jak czterech osiłków z kabaretu „Otto” utrudnia życie takiemu niepozornemu facetowi, jak ja, który próbuje przebić się przez tę naszą, miejscami głupawą, rzeczywistość.
D.: A poza tym?
T. R.: Chciałbym wreszcie normalnie pożyć. Życie kabaretowe dla mnie się już skończyło. Od dwu lat prowadzę agencję reklamową, niebawem otwieram restaurację lub jak panie wolą – club, na Mariensztacie. I tęsknię za prawdziwą normalnością. Czas ustąpić młodym satyrykom, o świeżym, mniej cynicznym spojrzeniu na nasze realia.
D.: Czego by pan, „weteran polskiego kabaretu”, życzył tym, którzy dopiero wchodzą w zawód?
T. R.: Życzyłby, aby teksty, które napiszą dziś, nie musiały być aktualne jutro.
Jest to kolejny wywiad z tych, dzięki którym można nakreślić sobie w głowie realia kabaretu w tamtym okresie. Chociażby temat cenzury. Gdy go przeczytałam, zaczęłam zastanawiać się, czy cenzura faktycznie miała jakieś zalety. I zgadzam się z panem Rossem, że jej zaletą było zmuszenie autora do wyszukiwania nieoczywistych aluzji i żartów. Bo czyż dzisiejsze skecze niektórych grup kabaretowych nie idą na łatwiznę? Nie są zbyt uproszczone? Nie nastawiają się na komercję i zadowolenie jak największej liczby osób? A co drugie słowo w skeczu, to „ku*wa”?
Wydaje mi się, że trochę tak jest, ale to też ma swoje dwie strony. Jedni lecą po najmniejszej linii oporu, rozśmieszanie ludzi jest dla nich jedynie maszynką do zarabiania pieniędzy, dla drugich z kolei rozbawianie ludzi jest pewną ideą, którą chcą wykonywać jak najlepiej i być mistrzami w swoim rzemiośle. Publiczność zresztą podobnie się dzieli. Jednych zadowoli mięsiste przekleństwo rzucone ze sceny, bo po prostu przyszli się „odmóżdżyć”, drudzy zaś w sztuce kabaretowej szukają czegoś wysmakowanego.
A jeśli chodzi o kabaret polityczny, to czy był w tamtych czasach najlepszy na świecie – nie mnie to oceniać. Niemniej uważam, że i w dziejszych realiach radzi sobie całkiem nieźle.
ANETA TABISZEWSKA
Fragmenty wywiadu pochodzą z artykułu Jolanty Popielarz i Joanny Kawalec, Polak bez wroga nie żyje, Rzeczpospolita, Warszawa 1991.