Archiwa tagu: Rzeczpospolita

„Poczet kabaretu polskiego” w retrospektywie [cz. IX]: Stanisław Tym

RETROSPEKTYWA

W dzisiejszej części cyklu wywiad z legendą, nie tylko polskiego kabaretu, ale także i kinematografii. Będziecie go zapewne kojarzyć z kultowych filmów jak: „Miś”, „Rejs” czy „Brunet wieczorową porą”. Tak, tak, mowa o Stanisławie Tymie – satyryku, aktorze, felietoniście i komediopisarzu. W rozmowie z Jackiem Lutomskim, opowiada między innymi o początkach swojej kariery, o wykorzystywaniu absurdu w swoich występach, a także o tworzeniu satyry politycznej.

Dziennikarz: Rok 1991 mógłby właściwie być jednym pasmem pana jubileuszy. Bo to i 30-lecie debiutu aktorskiego i 25 lat od napisania pierwszej komedii „Poczta się nie myli”. Moda na benefisy wraca, a pan?

Stanisław Tym: Nie obchodziłem. Miałem nawet taki pomysł, żeby urządzić 33-lecie debiutu. 33 lat – okrągła liczba bądź co bądź. W 1958 r. został bowiem publicznie wykonany mój pierwszy utwór.

D.: Co to było?

S. T.: Dla kabaretu „Stodoła” napisałem satyrę na Kiepurę Jana. To był mój pierwszy debiut profesjonalny, bo miałem z tego nawet pieniądze z tantiem.

D.: Ale jako aktor rozpoczynał pan w STS-ie. Jak wspomina pan tamtą atmosferę, wokół której narosło już tyle mitów.

S. T.: Trudno mi mówić o mitach, które narosły. Ja po prostu byłem w STS-ie i mogę mówić o tym bez mitów. Wygrałem wielki los na loterii życia – udało mi się być przez kilkanaście lat w takim teatrze jak STS, przedtem kilka lat kibicowałem kabaretowi „Stodoła”. Panowała wtedy rzeczywiście wspaniała atmosfera przebudzenia się młodej inteligencji. Tak przynajmniej myśmy to wtedy czuli. Dzisiaj pozostały wspomnienia po dwóch tysiącach przedstawień, zapamiętane żarty i olbrzymia liczba znajomych, kolegów i trochę ludzi bliskich.

D:  Czy to właśnie ten okres zdecydował o wybranej przez pana drodze życiowej?

S. T.: Jestem o tym przekonany. STS to był pewien sposób życia, polegający na ciągłych rozmowach, konfrontacjach własnych poglądów z poglądami innych. Skupiał krąg ludzi utalentowanych, piszących, sporo wiedzących o świecie. STS był szczególnym miejscem, do którego przychodziło się nie tylko na przedstawienia, ale właśnie na rozmowy.

D.: (…) Może przejdźmy do pana twórczości. Otóż wydaje mi się, że w swoich tekstach – od tych najdawniejszych po współczesne – przeciwstawia pan świat normalny – nienormalnemu, absurdalnemu. Czy tak?

S. T.: Nie mam poglądu na temat własnej twórczości. Skoro pan to zauważa, to może tak jest naprawdę.

D.: Jakie są więc pana kryteria normalności? Jak rozróżnia pan to, co normalne od tego co absurdalne?

S. T.: Trudno odpowiedzieć na to pytanie w gazetowej rozmowie. Wydaje mi się, że każdy z nas ma w sobie pewne zasady, wewnętrzne normy postępowania. A są przecież także normy społeczne. Są to wszystko normy moralne. Każda rzeczywistość ma w sobie jednak elementy patologii – nie ma rzeczy nieskazitelnie czystych. Wszystko ma skłonność do psucia się – człowiek, jego charakter, język, podłoga i ustrój. Ale jeżeli odstępstwo od normy dominuje lub staje się zasadą, to robi się niebezpiecznie. I od tego właśnie jest satyryk, żeby te odstępstwa w porę dostrzegać i uświadamiać innym.

D.: A czy nie ma pan wrażenia, że humor, generalnie – pana również – staje się smutniejszy. Choćby przykład z pana ostatniego programu: „Prognoza krótkoterminowa” – w wyborach zwycięży partia Tymińskiego – ludzie będą na nią głosować z ciekawości, żeby sprawdzić, czy może być jeszcze bardziej bez sensu. Albo tekst o „bałwanach” z przeszłości, które roztopiły się, ale mamy po nich wodę w mózgach i sercach. To jest bardziej gorzkie niż śmieszne.

S. T.: Dlaczego niby jest smutniejsze, gdy się ludzie śmieją, że wygra Tymiński. A jeśli się ludzie śmieją, że wygra SdRP to weselsze? Albo KPN? To nie ma znaczenia, jeśli się śmieją, to się śmieją. Po to stoję na estradzie, po to piszę, żeby się śmiali. Chcę, żeby się śmiali mocno, żeby spadali ze śmiechu z krzeseł. Jak pan widzi nie są to chęci wyrafinowane. A oczywiste jest, że po śmiechu rodzi się czasem refleksja. Może nawet smutna. To normalne.

D.: Czyli w przeciwieństwie do kolegów z branży, nie uważa pan, iż coś się w satyrze zmieniło?

S. T.: Absolutnie nie i nie zmieni się nigdy.

D.: Jaki jest więc ten niezmienny kanon dla satyryka?

S. T.: To, co już mówiłem. Każda rzeczywistość rodzi patologię i ostrzeganie przed tym jest obowiązkiem satyryka.

D.: (…) Od kiedy zaczął się pan interesować satyrą polityczną?

S. T.: W STS-ie dużo mówiło się o polityce i, na ile było to możliwe, zabieraliśmy głos w sprawach politycznych. Takie były czasy. Ludzie piszący przeważnie zawsze zajmowali się rzeczywistością i nie da się wtedy pominąć polityki.

D.: Ale dziś zaprosił pan do swojego programu młodych ludzi, którzy robią kabaret całkowicie apolityczny. Czy to nie sygnał o pewnym wyczerpaniu politycznym?

S. T.: O wyczerpaniu? Nie. Tego materiału nie zabraknie. Apolityczny kabaret „Potem” z Zielonej Góry zaprosiłem, bo primo – są świetni, secundo – uważam, że polityka, ogólnie mówiąc, jest sprawą marną. Poświęcanie jej aż tak wielkiej uwagi, zajmowanie przez nią tak eksponowanego miejsca w kabaretach, na estradzie – jest przesadą. To jest nasz kolejny „bałwan”. Jak ktoś ma siłę i chęci – to proszę bardzo – niech się spełnia w polityce. Ale życie wydaje mi się tak wspaniałe, różnorodne, że zajmowanie się polityką uważam, delikatnie mówiąc, za głupotę.

D.: Ale sam pan się tą „głupotą” zajmuje.

S. T.: A czy ja mówię, że jestem mądry? Powiem więcej! Chciałbym założyć partię polityczną, której statut zabraniałby członkom zajmować się polityką. I, oczywiście, walczylibyśmy o władzę!

Jest to kolejny, interesujący wywiad, z którego możemy co nieco dowiedzieć się, jak postrzegano w latach 90., w tym wypadku, satyrę. Jak sami zapewne zauważyliście była ona ważną częścią w świecie kabaretu. Sami satyrycy traktowali ją poważnie, bowiem chcieli przez nią pokazać absurdy ówczesnego świata. Zgodzę się z panem Tymem w kwestii tego, że w satyrze nic się nie zmieniło, ale czy nie zmieni? Wiadomo, zawsze będzie zawierała w sobie absurd, aby pokazać śmieszność sytuacji, które się dzieją. Zmieniać mogą się jedynie formy jej przekazu czy tematy. Zgadzam się także z tym, że temat polityczny nigdy nie zostanie wyczerpany.

ANETA TABISZEWSKA

Fragmenty wywiadu pochodzą z artykułu Jacka Lutomskiego, Polityka jest sprawą marną, Rzeczpospolita, Warszawa 1991.

 

„Poczet kabaretu polskiego” w retrospektywie [cz. V]: Marek Majewski

RETROSPEKTYWA

W tym tygodniu nasz cykl odwiedził autor, kompozytor, śpiewający satyryk i poeta, felietonista, konferansjer radiowy, estradowy i telewizyjny, współautor „Szopki całorocznej” oraz członek kabaretu „Pod Egidą” – Marek Majewski. Jaki gust kabaretowy prezentuje? Skąd czerpie inspirację? Tego i nie tylko dowiecie się z fragmentów wywiadu, który prezentujemy poniżej.

Dziennikarz: Czy nie ma sprzeczności między „Szopką całoroczną”, której jest pan współautorem, a kabaretem „Pod Egidą”, gdzie pan regularnie występuje?

Marek Majewski: Sprzeczności nie ma, natomiast „Egida” jest specyficznym kabaretem, kształtowanym przez gust jednego człowieka. Mój gust jest inny, w związku z czym kompromisy są nieodzowne.

D.: Czy wyróżnikiem tego pańskiego gustu nie jest przypadkiem swoiście pojęta literackość?

M. M.: Lubię się bawić odniesieniami do tradycji, do utworów, które zna kulturalny człowiek, do pewnych zdarzeń. Stąd bierze się moja parafraza Majakowskiego, stąd pisanie piosenek hasłowych, z rymami wewnętrznymi jak „Piosenka na 1 kwietnia”, stąd żart z koncertu trzech tenorów.

D.: Żart z koncertu Carrerasa, Domingo i Pavarottiego był przedni, ale czy trafił do każdego słuchacza? Inne pańskie utwory, nawet te „skojarzeniowe”, są bardziej czytelne. Jak najdalszy jest pan od hermetycznego humoru intelektualnego.

M. M.: Jestem przekonany, że w każdym człowieku istnieją wartości intelektualne, które niesłychanie łatwo można wywołać. Jeśli ktoś nie zna pewnych rzeczy i spraw, to tekst trzeba tak napisać, żeby mu je wyjaśnić. Jeżeli chcemy rozmawiać np. o Wilhelmie Tellu, to zaczynamy od tego, że żył taki pan w Szwajcarii itd.

D: Można w ten sposób położyć cały dowcip.

M. M.: To już zależy od autora i wykonawcy tekstu. Publiczność chce się bawić, ale musi wiedzieć w co, trzeba jej zaproponować pewną koncepcję żartu.

D.: Emilian Kamiński wykonując pański przezabawny utwór „Love me tender” z długością opowieści wstępnej chyba przesadza, ale tym śmieszniejsze jest później spuentowanie całej historii o kolejowym tenderze przebojem Elvisa Presleya.

M. M.: Ten tekst zawdzięczam synowi, który od małego interesował się kolejami. Jeździł na dworce, przyglądał się pociągom, szlabanom; (…) Któregoś dnia zagadałem z nim o tym, że tender to węglarka. W związku z tym presleyowskie „Love me tender” można przetłumaczyć jako „Kochaj mnie węglarko”. I już wiedziałem, że z tego skojarzenia będzie żart. Ponieważ jednak w Kongresówce nikt nie wie, co to jest tender (przeprowadziłem w tej materii stosowne badania) a i na ziemiach zachodnich mało komu jest to słowo znane, musiałem jakoś w rzecz całą wprowadzić widza. Wymyśliłem sobie faceta, jednego z tych, których spotykałem włócząc się po Polsce, w zaplutych knajpach, gdzie słuchałem ich monologów: -Pan jesteś człowiek wykształcony, ale wie pan życie trzeba znać itd. Napisałem wiersz, długi, do granic wytrzymałości, który wbija w pamięć słowo „tender”, a potem wystarczył już dźwięk gitary i pierwsze takty „Love me tender”. A że trafiłem na Emiliana, który ma i odpowiednią aparycję, i dobry głos, potrafi przy tym grać na gitarze, nic już więcej nie było potrzebne.

20170316_114035

D.: Nie czuje pan niekiedy ulotności tego, co robi, a także pewnego niedowartościowania? Publiczność rzadko interesuje się tym, czyich tekstów słucha; patrzy na wykonawcę…

M. M.: Ulotność kabaretu jest, istotnie, ogromna. Musi być on aktualny, często tekst po 2 tygodniach od napisania nie nadaje się już do powtórzenia. A trzeba naprawdę dużej dyscypliny, by natychmiast reagować na każde wydarzenie.

D.: Pod tym względem lata komuny były dla satyryków błogosławione.

M. M.: Wystarczyło napisać tekst i można go było odgrywać, no, może nie w nieskończoność, ale przez 3 do 10 lat.

D.: Teraz zamiast „przykładać czerwonym” trzeba wreszcie myśleć.

M. M.: Do tego myśleć subtelniej.

D: Przyznam się, że tej subtelności brakuje mi we współtworzonej przez pana „Szopce całorocznej”. Ma ona jednego świetnego wykonawcę (Jerzego Kryszaka), resztę – możliwą, nie pozostawia jednak najmniejszych złudzeń z kim solidaryzują się panowie Wolski i Majewski.

M. M.: Szopka jest formą dość klasyczną i z tej racji musi być taka, nie inna. Widzimy pewne ludzkie przywary i o nich piszemy, a że to wszystko razem układa się w jakąś logiczną całość, całe to pole wektorowe przybiera generalnie jakiś kierunek, to dobrze.

D.: Czasem jednak wydaje mi się, że najważniejsze persony naszego życia politycznego znajdują się w „Szopce” pod ochroną.

M. M.: Nie ma żadnej ochrony, ale prawdą jest, że satyra „czci urząd, lecz sądzi człowieka”. Inna sprawa, że „Szopka” trochę się spod mojej kontroli wymknęła. Jej wersja telewizyjna to jedno, a programy grane w Polsce – drugie. Kabaret jeździ po kraju, odgrywa kolejne numery, nie mam pojęcia, ile z nich w danej chwili zostało, bo Marcin jest najszybszym autorem w Polsce.

D.: Czy jednak wśród młodych „rozśmieszaczy” są aż tak wielkie talenty?

M. M.: Są chłopcy z kabaretu „OTTO”, jest „Potem” i „Fajf” – grupy przyzwoite pod względem i literackim, i wykonawczym. A przy tym ci młodzi zupełnie inaczej myślą. To, co my opowiadamy, myśląc literaturą, sposobem przeprowadzenia tekstu, konstrukcją, oni zastępują jakąś scenką, blackoutem, gdyż myślą obrazem.

D.: Autorzy w Polsce pchają się na scenę. Prawie każdy dorabia sobie występami, nie zawsze mając zdolności aktorskie. Pan też, pisząc dla innych, nie zapomina o sobie.

M. M.: Dopóki będę to robił poprawnie, nie widzę powodu, żeby schodzić ze sceny. Jestem klasycznym autorem-wykonawcą, przedstawicielem gatunku szczególnie rozpowszechnionego w Polsce. Ktoś słusznie zauważył, że Tuwim i Słonimski dostawali takie honoraria, że nie musieli występować.

Uważam, że jest to jeden z najlepszych wywiadów tego cyklu, ponieważ dziennikarz – Krzysztof Masłoń, który przeprowadził tę rozmowę, orientuje się w tematyce kabaretowej i około-kabaretowej. Nie boi się wyrazić swojego zdania, prowokując rozmówcę do żywej dyskusji, a nie tylko mechanicznego odpowiadania na pytania. Dzięki temu wywiadowi nabrałam chęci do zgłębienia wiedzy na temat twórczości pana Marka Majewskiego.

PS Wiecie gdzie i czy w ogóle znajdę parodię koncertu Carrerasa, Domingo i Pavarottiego? 😉

ANETA TABISZEWSKA

 

Fragmenty wywiadu pochodzą z artykułu Krzysztofa Masłonia Solista w chórze, „Rzeczpospolita”, Warszawa, 1991.

„Poczet kabaretu polskiego” w retrospektywie [cz. I]: Tadeusz Drozda

RETROSPEKTYWA

Szukając materiałów do pracy magisterskiej, w gazetach lat 90. XX wieku, trafiłam na cykl zatytułowany „Poczet kabaretu polskiego”. Co tydzień, w weekendowych wydaniach, ukazywał się artykuł, zazwyczaj był to wywiad, z kabareciarzem lub osobą około-kabaretową. Wywiady interesujące, niejednokrotnie pokazujące oblicze kabaretu z tamtych lat. Postanowiłam zrobić z tego użytek i przedstawić je Wam, przynajmniej te najciekawsze fragmenty, na wirtualnych kartach naszego bloga. Zapraszam!

W dzisiejszej części wywiad z Tadeuszem Drozdą, satyrykiem, aktorem, komikiem, konferansjerem, twórcą kabaretu „Elita”, znanym szerzej publiczności jako prowadzący rozrywkowego programu, „Śmiechu warte”. Rozmowę przeprowadził Janusz R. Kowalczyk. Oto jej fragment:

Dziennikarz: Na kabaret w lokalu też się przychodzi raczej z wyboru.

Tadeusz Drozda: Kiedyś, gdy zaczynałem swój program w kawiarni „Nowy Świat”, dobijali się jacyś czterej panowie. Nie było miejsc, ale mieli widać duże przebicie, bo raptem specjalnie dla nich pojawił się stolik. Usiedli, posiedzieli dziesięć minut, wstali, wyszli. Okazało się, że czterech Niemców biznesmenów zobaczyło, że gra kabaret. Postanowili się zabawić. A tu stoi facet, ględzi coś po polsku, ludzie się śmieją, oni „nie kumają”. Zapytali kogoś, czy tak będzie cały czas, ludzie potwierdzili: Ja, ja. Jawohl. Na to oni: Danke schön. No i wyszli. Model kabaretu polskiego jest nieco inny niż światowego. Na świecie kabaret w kawiarni czy w lokalu kojarzy się z tańczącymi panienkami, strip-teasami, bajerami. U nas w kabarecie rozpanoszyła się polityka.

D.: Ale nie w pana tekstach. Pan uderza w obyczaj.

T. D.: Bo uważam, że robić kabaret polityczny to najprostsza rzecz. Myślę, że zabraknie mi pomysłów, to się wezmę do kabaretu politycznego. Wystarczy poszperać w gazetach z tygodnia – tu jakiś cymbał coś powiedział, tam ktoś się wypowiedział w Sejmie, ktoś się z kimś pokłócił, prezydent się odezwał – i już jest dziesięć tekstów. Wolę tworzyć humor, monolog, satyrę na obyczaj, na cechy narodowe, na to, co trwa dłużej niż tydzień.

D.: W telewizji jednak pan od tych „tygodniowych” form nie stroni.

T. D.: Mam w niedzielnym „Express Dimanche” okienko, w którym czasami coś powiem, o tym, co dzieje się dziś, jutro. To idzie po linii najmniejszego oporu. Dla mnie ideałem jest śmieszny utwór, w którym w ogóle nie ma polityki. Aktualny dzisiaj, za rok, a śmieszyłby też dziesięć lat temu. Taki utwór najtrudniej napisać.

D.: Za młodu zaczynał pan w kabarecie „Elita”…

T. D.: Sam go zresztą założyłem i zaangażowałem kolejnych jego członków. To było moje życie we Wrocławiu przez lat dziewięć. Ganiałem wszystkich do roboty, a głównie Kaczmarka. Był to facet, który potwornie nie chciał występować. (…) Lat temu jedenaście założyłem autorski „Kabaret na Parę”, w kawiarni „Galeria” w Warszawie. Wspierali mnie na scenie Łazuka i Gajos. Po „Czterech pancernych” był to drugi kabaret Gajosa. Wchodziłem także w skład ekipy Kabaretu Aktorów ZAKR. W kawiarni „Nowy Świat” miałem swój własny kabaret „Drozd”, w którym występowali również: Janowska, Śnieżanka, Daukszewicz i Komar. W drugim programie zatytułowanym „Piętro wyżej” byłem już samotny jak ten biały żagiel. Brałem też udział w różnych innych programach, np. w „Sekscesach” w Syrenie. Bo lubię.

D.: Jakby pan określił swoją publiczność?

T. D.: Widzę dużo młodzieży ze średnich szkół. Zauważyłem też, że sporo ośmio-, dziewięcioletnich dzieci mówi całymi fragmentami moich monologów z kaset. Ja już niektórych nie pamiętam, a one owszem. Najlepszy kontakt z publicznością mam w lecie na Wybrzeżu, w amfiteatrach czy domach wczasowych. Nie ma tam żadnego naganiania widza, każdy wchodzi na kupiony w kasie bilet. Cena biletu – choć uwielbiający narzekać Polak mówi, że to drogo – nigdy nie przekracza ceny butelki wódki. Ta kwota jest normą tego, co Polak jest w stanie wydać w każdej chwili. Czyli ma, tylko nie chce akurat wydać na czyjś występ i już. (…)

D.: Pan zarówno mówi teksty, jak i śpiewa . Ale nie ma pan przebojów. Czy te pana piosenki to tylko przerywniki do gawęd?

T. D.: Trochę lekceważę piosenki, to niedobrze. Ciągle wracam myślą do tego, żeby nagrać kasetę lub płytę z samymi piosenkami. Nie doceniam siebie jako piosenkarza, co jest chorobą artystów mówiących monologi. Śpiewając piosenkę myślę, że publiczność się nudzi, bo w tekście mówionym częściej przerywała mi śmiechem czy brawami. To kompleks komika. Może się wyleczę.

1

Jeśli miałabym skomentować te fragmenty wywiadu, z perspektywy wielbiciela kabaretu XXI wieku, to nasuwa mi się parę kwestii. Mianowicie: wywiad pokazuje, że kabaret polityczny był obecny w satyrze i w skeczach od zawsze. Nic dziwnego, że w latach 90. XX wieku był on na ustach wszystkich. Kształtowała się bowiem wtedy nasza scena polityczna, wyszliśmy z komunizmu, zapanowała wolność słowa. Nie powinien więc dziwić fakt, że polityka była tematem numer jeden.

Zgadzam się z Panem Drozdą, że jest to najłatwiejszy temat do rozśmieszenia ludzi, ponieważ kabareciarz znajduje inspirację na każdym kroku, tak jak też zauważył satyryk. Jednak polityka jest zagadnieniem uniwersalnym, ponadczasowym, więc, moim zdaniem, nie należy odbierać jako zarzutu czy rzeczy negatywnej stwierdzenia, że jest się kabaretem politycznym. Takie kabarety również są potrzebne, ponieważ jeszcze bardziej przerysowując scenę polityczna, ukazują jej absurdy.

Zgadzam się również w kwestii, że najtrudniej napisać utwór nie polityczny a taki, który będzie ponadczasowy. Według mnie w dzisiejszym świecie jeszcze trudniej taki skecz stworzyć, gdyż współczesne trendy bardzo szybko się zmieniają. Owszem, można się śmiać z przywar Polaków, takich jak narzekanie czy pijaństwo, ale to są długo ucierane zagadnienia, a jednak dzisiejszy świat wymaga płynięcia „z duchem czasu”. To co było modne pół roku temu, dziś już nikogo nie interesuje, bo coś innego jest na „topie”.

Kolejna sprawa to publiczność. Uczestnicząc w wielu wszelakich wydarzeniach kabaretowych, widzę, jak różnorodna ona jest. Młodych ludzi zazwyczaj jest najmniej, chyba, że są to imprezy organizowane specjalnie dla nich. Jednak na występy kabaretowe chodzą ci starsi, podejrzewam, że właśnie ci, o których mówi Pan Drozda w wywiadzie. Znajduję dla takiego stanu rzeczy jeden powód: w tamtych czasach było mniej takich wydarzeń, więc ludzie, w każdym wieku, chcieli w tym uczestniczyć. Dziś nawet nie trzeba z domu wychodzić, aby obejrzeć kabaret, wystarczy odpalić YouTube’a.

I ostatnia rzecz: piosenka. Jak zauważył Pan Tadeusz, jest ona traktowana marginalnie. I w tej kwestii nic się nie zmieniło. Nadal tak jest. Z czego więc to wynika? Satyryk przedstawił punkt widzenia z perspektywy występującego, a ja przedstawię z perspektywy widza. Początkowo nie przepadałam za piosenkami tego nurtu, bo idąc na występ kabaretowy chciałam, aby artysta rozśmieszał mnie przez cały czas. Jakbym chciała posłuchać piosenek, to bym poszła na koncert, a nie na kabaret. I podejrzewam, że wiele osób tak ma. Jednak z czasem przekonałam się, że piosenki kabaretowe także potrafią rozbawić i, co najważniejsze, są potrzebne, aby złapać chwilę oddechu przed kolejnymi falami śmiechu. Istotne jest także to, że sfera ta rozwija się coraz prężniej, co bardzo cieszy.

ANETA TABISZEWSKA

 

Fragmenty wywiadu pochodzą z artykułu Janusza R. Kowalczyka, Może się wyleczę, „Rzeczpospolita”, Warszawa 1991.