II Schody jak w Casino de Paris
Przez lata kabaret z tamtych lat, szalonych lat debiutu Podkasanej Muzy, jawił się jako jedna, ogromna, kolorowa mozaika. Czy dzisiaj ktoś spoza „branży” odróżnia Qui Pro Quo od Morskiego Oka?
Pukanie w dno od spodu
W pierwszym rządził triumwirat: Jarossy, Tuwim, Hemar. W tym drugim królował Andrzej Włast, o którym Ryszard Marek Groński napisał, że jego piosenki to było pukanie w dno szmiry od spodu. I może nawet miał rację.
Współcześnie jednak te naiwne teksty, pełne częstochowskich rymów wydają się szczytem artyzmu, jeśli porównamy je z niektórymi wytworami popkultury. Włast wpisałby się doskonale w popularne nurty twórczości. Na pewno miał rękę do przebojów. Zwłaszcza, że kreował je zupełnie świadomie (zresztą przyczynił się także do ukucia samego terminu „przebój”).
Odmienna była też ogólna stylistyka tych teatrzyków. Qui Pro Quo zasłynęło jako kabaret literacki. Morskie Oko było kabaretem rewiowym. Ten typ widowiska był chętnie grywany w międzywojennej Warszawie. Ale wróćmy do korzeni.
Jak w kalejdoskopie
W 1889 roku Joseph Oller założył na Montmartre kabaret zupełnie inny od pierwszego kabaretu literacko-artystycznego, Chat Noir. Moulin Rouge swoją nazwę zawdzięcza czerwonemu młynowi, który zdobi jego front.
Na scenie tego przybytku można było oglądać rewie (fr. revu oznacza przegląd), czyli programy o spektakularnej formie, najczęściej składanki, oplecione wokół solistów, pełne pięknych tancerek i ubranych skąpo chórków. Taki program prezentował jak w kolorowym kalejdoskopie przekrój przez wszystkie możliwości artystyczne danej placówki. Gwiazdy takich lokali bywały również luksusowymi kurtyzanami. Szeptano także po kątach o kankanie tańczonym bez bielizny.
Podobne programy grywało w Paryżu np. Casino de Paris. Pojawiały się w nich „schody pełne girls”, o których śpiewał Piotr Fronczewski, czyli Wielki Fryderyk (Jarosy), w filmie Lata dwudzieste, lata trzydzieste.
Kabaretowe girlsy zaadaptował na potrzeby swojego kabaretu Remiza w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku Wiesław Dymny. Skąpo odziane tancerki cieszyły się ogromnym powodzeniem u krakowskiej publiczności. Spragnieni wrażeń widzowie potrafili nawet wybić szybę, by dostać się do przepełnionej sali.
Niemieckie tancbudy
Mniej spektakularnie, ale równie mocno działały na zmysły artystycznie rozebrane gwiazdy niemieckich tingel-tangli i tym podobnych scenek rozrywkowych, takich jak w filmach Błękitny Anioł (Marlena Dietrich – Lola Lola), czy klasyczny już Cabaret z Lizą Minnelli jako Sally Bowles.
Poziom tych scenek nie był zbyt wysoki. Ich zadaniem było bawienie jak najszerszego grona odbiorców. Zadanie to spełniały znakomicie, pozostawiając jeszcze i dzisiaj nostalgię za czasami dwudziestolecia.
Echa tych wieczorów pobrzmiewały w PRL-owskich trasach kabaretowych, organizowanych przez Estradę. Towarzyszyły im panie striptizerki, które miały przyciągać publiczność. One nie miały nic do ukrycia. Bywało, że niedoświadczona striptizerka dostarczała dodatkowy element rozrywkowy, gdy w czasie swojego debiutu zamiast kusząco odzierać się z szatek, kuśtykała na jednej nodze, usiłując złapać równowagę.
Wolność
Tego rodzaju kabaretowe scenki i estrady przyczyniły się do rozluźnienia obyczajowości. Stały się symbolem swobody (także tej erotycznej) i sposobem na realizację pragnień o sławie. Grzeczne dziewczynki nie miały tam czego szukać. Jeśli jednak kobieta nie miała dość siły, by postawić na swoim, mogła zostać sprowadzona do roli przedmiotu.
Pojawiły się jednak i takie, które umiały wykorzystać swoje wdzięki, by wabić i prowokować, stając się niebezpiecznymi pożeraczkami męskich serc. A przynajmniej takimi chciano je widzieć. Nazywano je kobietami fatalnymi – femmes fatales. Będą one bohaterkami kolejnego artykułu.
PAULINA JARZĄBEK