Archiwa tagu: Janusz R. Kowalczyk

„Poczet kabaretu polskiego” w retrospektywie [cz. XI]: Jacek Fedorowicz

RETROSPEKTYWA

Dzisiaj rozmowa z satyrykiem, aktorem, a z wykształcenia malarzem. Jest współzałożycielem Teatru Bim-Bom, w którym występował. Ponadto znany jest z takich programów jak: „Poznajmy się”, „Małżeństwo doskonałe” czy audycji radiowej „60 minut na godzinę”. Kojarzyć go też możecie z kabaretu Wagabunda, lecz przede wszystkim znany jest z programu „Dziennik Telewizyjny”. Kto taki? Oczywiście, Jacek Fedorowicz. Zapraszamy!

Dziennikarz: Piotr Skrzynecki, wiadomo – „Piwnica Pod Baranami”, Jan Pietrzak, też wiadomo – „Egida”, a Jacek Fedorowicz to… Jacek Fedorowicz. Stał się pan człowiekiem instytucją?

Jacek Fedorowicz: Nigdy nie miałem swojego kabaretu, ponieważ nie lubię być szefem czegokolwiek. Taką już mam naturę. Bywałem za to elementem, kto wie, może nawet dość znaczącym elementem różnych kabaretów. Byłem autorem, który starał się swoje teksty dowartościować własnym wykonaniem. A zaczęło się to dawno: 37 lat temu.

D: Z ekranu telewizyjnego zszedł pan dość wcześnie do radia, gdzie możliwości dowartościowania tekstów własnym wykonaniem były znacznie większe. W radiowej „Sześćdziesiątce” bez większych przeszkód wcielał się pan w kilka różnych postaci. Ile ich było? Ja doliczyłem się ośmiu.

J. F.: Gdyby te postaci policzyć na siłę, uzbierałoby się ich znacznie więcej. Tyle, że nie wszystkie były umiejętnie skonstruowane i konsekwentnie prowadzone. Zwycięsko ukształtowała się postać Kolegi Kierownika i Kolegów: Kuchmistrza, Spikera, Tłumacza oraz Pana Kazia. To są te zasadnicze postacie. No i kolega Fedorowicz, który również nie był takim lustrzanym odbiciem prawdziwego pana Jot Fedorowicza.

D.: Otrzymał pan prestiżową „nielegalną” nagrodę „Solidarności” za jeden z najzabawniejszych „wideoklipów”. Za zdubbingowanie własnym tekstem i głosem trafnie dobranych fragmentów z programu telewizji PRL połowy lat osiemdziesiątych. Przy oglądaniu tej parodii propagandowej rzeczywistości widzowie dostawali konwulsji ze śmiechu.

J. F.: Było dla mnie niesłychaną frajdą obserwować jak ludzie na to reagują. Teraz jednak, bez pokazania tego materiału trudno udowodnić walory satyryczno-ideowe. To był po prostu bardzo pieczołowicie zrobiony „fałszywy” dubbing. Wielką uwagę przywiązywałem do synchronizacji tekstu z ruchem ust postaci mówiących moim głosem (Rakowski, Żukrowski, Janiszewski i inni). Miała powstać pełna iluzja, że to właśnie oni mówią. A mówili – rzecz jasna – herezje. To mogło być tak śmieszne tylko wtedy. Dlatego że telewizja była tym aroganckim mówcą, któremu wolno było wszystko powiedzieć o społeczeństwie i obrażać je na wszelkie możliwe sposoby. I nagle ktoś w imieniu setek tysięcy obrażonych ludzi zemścił się na telewizji. Zarazem było to w prosty sposób śmieszne. Ale było tak gorąco przyjmowane dlatego, że posiadało cechy odwetu.

D.: Powiedział pan kiedyś, że w promieniu półtora metra dokoła pana nie było, nie ma i nie będzie socjalizmu. Być może dlatego ludzie chcą być jak najbliżej pana. Dawniej przeciwnika można było o wiele łatwiej namierzyć i trafić. Co teraz stanowi pożywkę dla kabareciarza?

J. F.: W tej chwili jest przede wszystkim inaczej. Nastąpił jednak powrót do normalności, w której zawsze żyje się trudniej niż – choćby nawet – w luksusowym więzieniu. Pomimo że jest mi z całą pewnością, trudniej, to również jest mi i lepiej. Jeśli mam bardzo zły humor, to sobie wychodzę na spacer przed „Biały Dom”, na którym czytam napis „Powszechna Kasa Oszczędności” i radości z tego powodu starcza mi do wieczora. Szalenie łatwo było mi pisać o minionym systemie, bo go nie lubiłem. Dawna władza czasem mówiła, że krytyka jej pomaga. Otóż ja nigdy nie chciałem, żeby moja krytyka socjalizmowi pomagała. Zawsze marzyłem, żeby mu zaszkodziła i w tym właśnie upatrywałem cel mojego pisania. W systemie normalnym, żeby coś dobrego wyprodukować, to trzeba naprawdę się natrudzić. Żeby chłop wyprodukował mleko, które może konkurować na rynku z zachodnim, to musi się mocno postarać. Ja też, jeśli chcę zainteresować czymś słuchacza – nie mówię rozśmieszyć, bo akurat nie tylko temu się poświęcam – muszę rzeczywiście solidnie się namęczyć i wiele kartek papieru powyrzucać do kosza. Ale z tego wcale nie wynika, że dawniej było mi lepiej. Nie. Ja bardzo nie lubiłem tamtej łatwizny.

Wywiad bardzo konkretny i rzeczowy, dlatego, że sam Pan Jacek Fedorowicz jest człowiekiem konstruktywnym, wypowiadającym się w sposób merytoryczny. A przede wszystkim człowiekiem mówiącym krótko i zwięźle na temat, bez niepotrzebnego owijania w bawełnę. Wywiad jest też spokojny i wyważony, przez co zaliczyć go można do jednych z najlepszych wywiadów tego cyklu. Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja jak czytałam tę rozmowę, to nie czytałam jej swoim głosem, lecz w uszach brzmiał mi ton i charakterystyczny sposób mówienia Pana Jacka.

ANETA TABISZEWSKA

 

Fragmenty wywiadu pochodzą z rozmowy Janusza R. Kowalczyka, Bywałem dość znaczącym elementem, Rzeczpospolita, Warszawa 1991.

 

,,Poczet kabaretu polskiego” w retrospektywie [cz. III]: Wojciech Mann i Krzysztof Materna

RETROSPEKTYWA

W dzisiejszej części cyklu zobaczymy, co ciekawego do powiedzenia miał duet Mann&Materna. Wojciech Mann to pedagog, dziennikarz współpracujący z Radiową Trójką. Krzysztof Materna jest konferansjerem, satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem. Razem tworzyli telewizyjny talk-show Mann do Materny, Materna do Manna, który emitowany był w TVP1, w latach 1994-2001. Program składał się ze skeczy i parodii o różnej tematyce. W wywiadzie pod tytułem Nikt nas nie wymyślił, który przeprowadził Janusz R. Kowalczyk, dowiemy się m.in.: czy partnerstwo jest w Polsce możliwe, co skłoniło ich do współpracy oraz jak się dogadują. Zapraszamy!

Show biznes w rozrywce

Dziennikarz: Panowie zajmują się rozrywką teoretycznie jako redaktorzy, praktycznie jako autorzy i kabareciarze, utylitarnie jako przedsiębiorcy i właściciele firm: reklamowej Publicis FCB Poland i produkcyjnej MM. Dlatego nie postawię panom pytania, czy w Polsce istnieje show biznes. Z czego wynika sytuacja, że panowie zajmują się tym wszystkim naraz?

Wojciech Mann: Stąd właśnie, że w Polsce show biznesu nie ma. Doszliśmy do wniosku, że pewnych rzeczy lepiej dopilnować samodzielnie. W warunkach, jakie są, trudno wykonać produkt idealny, bo jesteśmy tylko sprawnymi amatorami.

D: Życie z rozrywki to nie zawodowstwo?

W. M: Jeśli o tym ma świadczyć pobieranie za coś pieniędzy, to oczywiście każdy jest zawodowcem, a zwłaszcza żebrak. Natomiast nie ma u nas zawodowstwa w sensie osiągnięcia perfekcji w danej dziedzinie. Naturalnie są samorodne talenty. Kulka genialnie gra na skrzypcach, co jeszcze nie znaczy, że Polacy są skrzypkami.

Krzysztof Materna: Zajmowaliśmy się rozrywką w różnych dziedzinach. Wojtek krytyką muzyczą, sferą jej promocji w radiu i kształtowaniem obyczajów na muzycznym rynku. Ja byłem dyrektorem artystycznym w ZPR-ach, gdzie wykonywałem produkcje promocyjne Bajora, Geppert, Obywatela GC. Nasze firmy są wynikiem czasów. Miały połączyć interesy artystów, Wojtka i moje. Tylko okazało się bardzo szybko, że każdy z tych artystów działa troszkę inaczej i zamiast zbierać wszystko do jednego, sztucznie utworzonego worka, woli pracować na własne konto.

Strona z Rzeczpospolitej z wywiadem Janusza R. Kowalczyka,

Strona z Rzeczpospolitej z wywiadem Janusza R. Kowalczyka, „Nikt nas nie wymyślił”, z Krzysztofem Materną i Wojciechem Mannem (zbiory własne).

Stopnie partnerstwa

D: Pan Krzysztof, jeszcze w duecie z Markiem Pacułą, zaczynał w Krakowie od pierwszych ,,Spotkań z Balladą”, które później z radiowych stały się telewizyjnymi. Pan Wojciech tworzył audycje muzyczne. Panowie uzupełniają się łącząc znajomość praktyki i teorii, a wasza współpraca jest jednym z niewielu chwalebnych przykładów na to, że partnerstwo w Polsce jest jednak możliwe…

K.M: Partnerstwo to podobny sposób myślenia na temat żartu. Pierwszą naszą pracą przed laty była żartobliwa audycja w ,,Trójce”. Zetknęło nas poczucie humoru. Drugi stopień partnerstwa wynika – wbrew tradycyjnej polskiej mentalności – z ustęp i uświadomienia sobie płynących z tego korzyści. Jeśli jeden z nas postawi kropkę, to drugi już się nie stara przebić z własnym żartem. Tworzymy duet i nie ma znaczenia, kto w nim jest dominantą, bo rozliczany jest duet, a nie jeden z nas.

W.M: I to jest ogromnie wygodne. Mam ten komfort, że przychodzę i mówię – Krzysiek, pociągnij dzisiaj, bo ja dziś nie bardzo… A gdybym był sam, to sobie bym tego nie powiedział, bo sam sobie niczego nie pociągnę.

Kompleks konferansjera?

D: Zapowiedź artystycznego występu nie może być śmieszniejsza niż późniejsza produkcja. Czy tego, że panowie zajęli się satyrą, nie spowodował swoisty ,,kompleks konferansjera”, który nie może przebić artysty?

W.M: Konferansjerka to jest nasz najpóźniejszy błąd. Artysta mówi monolog przez pięć minut i idzie do domu, a konferansjer musi czekać do końca imprezy, żeby powiedzieć do widzenia. Nasza twórczość kabaretowa wynika z wybredności. Nie objawiamy myśli na temat twórczości kolegów, ale mamy kilka ukochanych, a kilka mniej. Po paru latach wybrzydzania postanowiliśmy spróbować zrobić coś sami i to tak by było dobrze. I wystawiliśmy się na strzał. Łatwo było kogoś zapowiedzieć, zejść i… niech się artysta męczy, niż brać za wszystko odpowiedzialność. Za wszystko – nigdy w życiu nie pracowaliśmy z reżyserem. Nas nikt nigdy nie wymyślił.

K.M: Mój „kompleks” wziął się właśnie z obserwacji, ilu reżyserów zbiło na mnie kapitał. Konferansjerka, czyli rzeczowa informacja, mnie nudzi. Zawsze staram się coś zmienić, sprowokować. Zamiast taniego poklasku za opowiedzenie powtarzanego dowcipu, bazowałem na sytuacji, na zaskoczeniu.

D: Panowie chcą mi powiedzieć, że lubią zwischenrufy, spędzające innym konferansjerom sen z oczu?

W.M: To, co na festiwalu może stanowić trudność dla konferansjera, dla nas jest marzeniem. Kiedy zapowiem, że ktoś śpiewa, to prawdziwa radość zaczyna się dopiero wtedy, kiedy on nie wyjdzie, albo spadnie ze schodów.

K.M: Na festiwalu w Sopocie, na skutek niespodziewanej komplikacji technicznej trzeba było dać na żywo dwadzieścia minut swojego recitalu. Daliśmy – ja wcześniej, a Wojtek pięć lat później – recital konferansjerki. Niezależnie od siebie stworzyliśmy pewną konwencję kabaretowej konferansjerki, łączącej w sobie elementy przygotowania, improwizacji oraz umiejętności wykorzystania ładunku, który niesie koncert. A najważniejszą sprawą jest niezagubienie w tym wszystkim złotego środka, by wykonawcy nie zabić tym, co się robi przed nim.

W.M: Czyli szacunek dla występujących i dla publiczności. Powtarzając ten sam żart zupełnie nowej widowni czujemy się zażenowani. To nam się wydaje rodzajem zdrady. Jest to podejście bardzo niezawodowe! Mistrzowie komedii, taki Bob Hope i jemu podobni, trzaskają te same dowcipy przez tydzień lub dłużej, zanim nie dostarczą im nowych. A u nas to żenada… I nagle zetknęliśmy się z Jackiem Fedorowiczem, którego nie widzieliśmy na żywo przy pracy przez całe lata. Zobaczyliśmy, że on myśli podobnie. Jednego wieczoru wystąpił dwukrotnie, zmieniając czterdzieści procent swoich tekstów.

K.M: To naprawdę satysfakcja widzieć takiego mistrza gatunku, że on nie ma własnych piętnastu minut na estradzie i do widzenia, tylko w czasie ośmiogodzinnego maratonu kabaretowego jest ciągle czujny. Ktoś powiedział żart o Wałęsie – on skreślał ze swego monologu żart o Wałęsie.

W.M: Słuchał wszystkiego, co mówią nieznani mu jeszcze młodzi ludzie, pomagał im, podawał rekwizyty. Był elegancko ubrany i nikomu nie ukazał cienia pozy i dystansu.

Cóż więcej można dodać? Wywiad bardzo ciekawy, przez co przyjemnie się go czyta. Zgadzam się w stu procentach z Panami, że kawał opowiedziany drugi raz już nie działa tak samo (wiecie przecież dobrze, że nie lubię odgrzewanych kotletów). Jednakże należy też zrozumieć artystów, którzy są zapracowani i nie nadążą wymyślać co chwilę nowych żartów. Panowie Mann i Materna robili kawał dobrej roboty, szkoda, że już razem nie działają.

ANETA TABISZEWSKA

Fragmenty wywiadu pochodzą z artykułu Janusza R. Kowalczyka Nikt nas nie wymyślił, „Rzeczpospolita”, Warszawa, 1991.