Archiwa tagu: Impresja Proza

To musiało być tak [odc. 1]: Nie do pomyślenia! [impresja]

JamaMichalika_zewnętrze

Kiedy czytałam po raz kolejny fragmenty książki Ryszarda Marka Grońskiego, Jak w przedwojennym kabarecie (z której pochodzi zresztą tytuł tej serii tekstów), zaczęłam zastanawiać się, jak mógłby wyglądać wieczór w Zielonym Baloniku. Znamy co prawda relacje stałych bywalców i twórców, ale co, gdyby spojrzeć na to okiem nieco przypadkowego widza?

Idąc tym tokiem rozumowania, a także biorąc pod uwagę fakt, że jest upalny środek wakacji, postanowiłam dla rozrywki własnej,  i być może Waszej, powołać do życia takiego właśnie widza.  Kabaretowa satyra, dobrotliwa zresztą i z perspektywy czasu mało groźna, choć kłująca, wabiła do lokalu również i częsty obiekt swoich kpin: burżuja.

Zerknijmy więc na harce w Baloniku oczami doktorowej Zarzeckiej. Muszę tutaj dodać, że choć nie wzorowałam tej postaci na żadnej istniejącej osobie, to jednak zainspirowała mnie nieco profesorowa Zofia Szczupaczyńska, ze świetnej powieści Maryli Szymiczkowej (czyli Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego), Tajemnica domu Helclów.

Zapraszam do Zielonego Balonika! 

NIE DO POMYŚLENIA! 

– Droga pani, no niechże pani zezuje tego strusia z głowy! Nic nie widać! – tęgi jegomość sapał z przejęciem, z trudem łapiąc oddech w zadymionej sali.

– Grubianin! – prychnęła zacna mieszczka, która po długich bojach wywalczyła sobie wreszcie upragnione zaproszenie do tej jaskini rozpusty i za nic nie zamierzała pozbyć się swojego upierzonego hełmu. – To paw!

– A niechże będzie i orzeł biały! – odburknął niezrażony pan ze stolika tuż za nią. – Ale niech paniusia zdejmie tego ptaka!

Pawi ogon na głowie mieszczki zatrząsł się z oburzenia, ale po kilku chwilach i rozlicznych namowach współbiesiadników, z całowaniem szanownych rączek włącznie, wylądował wreszcie na stoliku, przed wojowniczą właścicielką.

– We Lwowie nie do pomyślenia! – syknęła dama, wsączając się w swoje wino, by uspokoić nerwy. Szybko jednak na powrót wgapiła się w estradkę, żądna wrażeń, niedostępnych na co dzień poważanej mieszkance grodu Kraka, za jaką doktorowa Zarzecka się uważała.

– Mak, mak, mak! – powtarzał niestrudzony conférencieur, Stasinek Sierosławski, próbując uspokoić rozgadany na potęgę tłumek, który oblegał kawiarnię Michalikową od ściany, do ściany. – Droga publiczności, szanowni państwo burżujstwo! – Po sali przetoczył się śmiech i kilka stłumionych naprędce pomruków niezadowolenia. – Schlebiając gustom szanownego gremium musimy niekiedy powściągnąć język nasz, by nie zranić dobrze wychowanych uszu zbytnimi impertynencjami. Niechże więc nasz drogi artysta zastąpi język słowa językiem obrazu i uraczy co wrażliwsze dusze pięknem swych linii.

Doktorowa wyciągnęła z aksamitnej sakiewki złocone, teatralne lorgnon i zaaferowana przyłożyła je do oczu, by móc jak najdokładniej zobaczyć, jakież to bezeceństwa zaprezentuje na scenie, znany skądinąd, grafik, Karol Frycz. Syknęła, zniesmaczona, gdy część scenki przesłonił jej olbrzymi kwiat w nakryciu głowy jakiejś siedzącej przed nią pani.

– We Lwowie nie do pomyślenia – wymruczała pod nosem, ale nie odstawiła szkieł. Tymczasem wybrzmiał tusz muzyczny redaktora Noskowskiego. Doprawdy, taki szacowny człowiek, takiej poważnej postury, dziennikarz „Czasu” (!) a przebywa w takim towarzystwie!

Na estradkę wszedł zapowiedziany artysta malarz, trzymając kolorowe kartony. Natychmiast któryś z kolegów podbiegł doń, by mu je przytrzymać.

– Toż to ten anarchista, Nowaczyński! Cóż on tutaj robi! – myślała sobie Zarzecka, wspominając skandal sprzed kilku lat, kiedy to młody literat w krakowskiej kawiarni  zakrzyknął „Vive l’anarchie!”, po czym musiał się salwować ucieczką z kraju przed gniewem, słusznym poniekąd, władz austriackich. „Z takiej dobrej podgórskiej rodziny! Z tradycjami!”, oburzała się doktorowa.

Zarzecka spodziewała się jakiegoś pornograficznego rysuneczku, jakiejś niesmacznej ilustracyjki de Sade’a, ale to, co zobaczyła, przerosło jej oczekiwania. Oto Frycz okazywał zebranym projekty Wawelu, opuszczonego lat temu kilka przez wojska austriackie i oddanemu na powrót prawowitym właścicielom. Spory o zagospodarowanie starożytnych murów odbiły się szerokim echem. Frycz prezentował projekty Wawelu podług różnych idei. Był tam i Wawel Zawiejskiego, miłującego się w przepychu secesji, i Wawel w stylu wiedeńskim, schlebiający Jaśnie Panującemu, i zakopiański według Witkiewicza, a i japońskiego projektu Mangghi  nie brakło!

 – Pff, co za bzdura! – rozmyślała doktorowa. – Dorośli ludzie, a bawią się jak dzieci, lalkami! Pstrokate toto, a w głowie konfetti! I te idiotyczne, zielone balony, unoszące się nad zebranymi z wyższością, uwiązane do krzeseł, a co u niektórych nadal jeszcze do przegubów!  Zgroza. Otrząsnęła się na wspomnienie jowialnego odźwiernego, przytwierdzającego opornym nieraz gościom tę absurdalną wejściówkę.

Ach, i to zaproszenie! Z grafiką co prawda wykonaną przez Sichulskiego, ale ten tekst! „I nie waż się przywieść drugiego! Albowiem i ty, i przybysz niechybnie zostalibyście wylani na pysk!” Co za słownictwo!

Sala zabiła brawo, a Stasinek ponownie był na estradce, zapowiadając kolejny punkt programu. Teraz pan Teofil Trzciński miał wykonać wiązankę przyśpiewek, pióra Leszczyńskiego, odkłaniającego się po wywołaniu z jakiegoś kąta sali.

– Powariowali ci ludzie! – grzmiała w myślach Zarzecka. – Sodoma i Gomora! Człowiek sceny w takim otoczeniu. I poeta!

Tajne się w oczach lęgną smutki, bo na pokładzie zbrakło wódki! – huczał Trzciński, przy akompaniamencie niezmordowanego Noskowskiego.

Po lokalu krążyli kelnerzy, roznosząc tace z alkoholem i ciastkami.  Doktorowa rozejrzała się uważnie: pod jedną ze ścian krzykliwa szopka, z figurynkami, które odgrywały tu swe bezbożne role przy karnawale. Zielone ściany pokryte malunkami i freskami z niemal nieprzyzwoitymi scenami, choć nagość postaci okryto bielizną. Rozpoznawała nawet twarze niektórych z wesołej gromadki, a i co szacowniejszych krakusów udało jej się wyłowić wprawnym okiem z morza karykatur. Istny skandal!

A już niemal brakło jej tchu, gdy potoczywszy wzrokiem wokoło, dojrzała kilka pań z towarzystwa, w szykownych sukniach, prosto z teatru miejskiego, w takim miejscu! Sama mówiła sobie, że kto jak kto, ale ona ma prawo tu być, dla celów badawczych, bo nie zamierza się bawić, a jedynie potępić całą tę zbieraninę. Po cichu, co prawda, ale potępić! A potem narzekać, na co jej przyszło! Już widziała te zatroskane spojrzenia pań z towarzystwa dobroczynnego, współczujące  jej, że musiała przesiedzieć w takim miejscu tyle godzin, by jej małżonek, doktor, mógł zachować autoironiczną twarz! Nic to, że sama wierciła mu dziurę w brzuchu, by wystarał się o zaproszenia do Jamy u Pruszyńskiego, lub innego jakiego znajomego z kabareciku. A tu masz! Tu siedziała profesorowa, tam  pani radczyni… No jeszcze hrabiny by brakowało!

Wtem rzeczone niewiasty ożywiły się, bo na estradce pojawił się młody pan z wąsem. Gdyby Zarzecka nie miała swojej godności i była nieco młodsza, rzekła by nawet, że przystojny. I że mocniej zabiło także i jej serce. Żeńska część widowni zaczęła szeptać i chichotać. Doktorowa wychwyciła powtarzane z westchnieniem słowo „Żeleński”. Czyżby to on? Powód jej najgłębszej troski i dociekań. I zainteresowania, matczynego, oczywiście.

 I wtedy dostrzegła w pierwszym rzędzie stolików młodą Żeleńską, de domo Pareńską, która afiszowała się a to z bratem małżonka, a to z redaktorem Starzewskim. Nie znają wstydu te dziewczyniska, doprawdy. Przynajmniej Maryna dobrze wyszła za mąż. Ale to znaczyło, że instynkt doktorowej nie omylił i rzeczywiście na scenie stał mąż Zofii, Tadeusz. Jego matka z pewnością niespokojnie przewraca się w rodzinnym grobowcu.

Ach, żeby tak zmarnować karierę lekarską. Powiadają, że Tadeusz Żeleński porzucił karierę naukową, żeby zostać byle pismakiem od niestosownych wierszyków. Doktorowa szturchnęła swego męża, lekarza internistę Zarzeckiego, co miało oznaczać, że jest w najwyższym stopniu oburzona, że człowiek z jego środowiska dopuszcza się takich uchybień dla honoru. Mąż w odpowiedzi wyszczerzył zęby w uśmiechu. Beznadziejny przypadek! Porozmawia z nim w domu.

Tymczasem Tadeusz wyrecytował osławioną Stefanię, której za każdym razem domagał się spragniony tłum i począł recytować pozostałe wiersze z tetralogii pensjonarki, czy jakoś tak. Już ci tam Zarzecka nie wierzyła, żeby jakakolwiek pensjonarka wypisywała takie rzeczy!

Inna znów dziewczynka była, a wołali ją Ludmiła. Mimo dość tłustego cielska, była bardzo marzycielska. – Żeleński mówił, a Zarzecka traciła dech. Zaczęła wachlować się leżącym obok niej kartonikiem zaproszenia, aż jej mąż zapytał, czy nic jej nie dolega. On bawił się znakomicie, widziała to po iskierkach w jego oczach!

Żeleński mówił dalej. Było coś o rycerzu i oddawaniu cnoty z ochotą. Doktorowa słyszała jak przez mgłę. Widziała podobnie, bo poza nagłymi uderzeniami gorąca, wzrok przesłaniały jej kłęby wonnego dymu z cygar i papierosów.

Wciąż mężniej sobie poczynał, aż łóżko wpadło w Urynał. – Zarzecka głębiej osunęła się na krzesło. Straszne! Takie straszne słowa! Kto publicznie mówi o nocnikach pod łóżkiem! – Oto jak nas, biednych ludzi, rzeczywistość ze snu budzi. –  Żeleński skończył recytację i ukłonił się z teatralnie.

– Ignacy! Wody! – wystękała doktorowa wśród burzy braw i okrzyków. Mąż posłusznie, acz niezbyt szybko, bo ze wzrokiem wlepionym w estradkę, ruszył do baru i przyniósł jej szklankę wody. – A jednak wytrzymam! Nie dam satysfakcji żadnym miejskim kumoszkom! Opowiem im o tych wszystkich rzeczach ze wszystkimi, okropnymi szczegółami! – Pomyślała Zarzecka, nie dodając jednakże, że również z wypiekami na twarzy.

Zabawa toczyła się dalej. Doktorowa Zarzecka wyprostowała się dumnie, z mocnym postanowieniem dotrwania do końca i przestrzeżenia każdego, kto będzie chciał jej słuchać, o tragicznych skutkach rozluźnienia wychowania dzisiejszej młodzieży. A może i wystosuje odpowiedni liścik do „Czasu”? Wszak to szlachetna misja, przestrzegać przed złem świata doczesnego. Najlepiej przy proszonej kolacji u jakiej baronowej.

– We Lwowie nie do pomyślenia! – syknęła jeszcze do rozbawionego męża, nim na estradzie Stasinek zapowiedział kolejny numer.

PAULINA JARZĄBEK