W kolejnej części cyklu rozmowa z aktorem, artystą kabaretowym, piosenkarzem komediowym, założycielem kabaretu „Pod Budą” oraz członkiem słynnego w okresie PRL kabaretu „Tey” z Poznania. Prowadził również program „Ludzie listy piszą” w TVP Polonia. Jeśli napiszę, że nagrał zbiór satyrycznych bajek „Smoleniowe bajanie, czyli całkiem dorosłe bajki”, będziecie już z pewnością wiedzieć o kogo chodzi. Oczywiście mowa o Bohdanie Smoleniu, który opowie trochę o życiu satyryka.
Dziennikarz: Czy w Polsce da się wyżyć z żartów?
Bohdan Smoleń: Oczywiście. Nieraz cały zespół można utrzymać, a co dopiero pojedynczą osobę. Trzeba tylko dbać o to, żeby przy żarcie było zawsze jakieś żarcie. Zresztą ja mam ogródek, ja się sam wyżywię.
D.: Kiedy żart przestaje być żartem, a zaczyna być biznesem?
B. S.: To już jest od dawna. My już dawno nie żartujemy, tylko nikt się jeszcze nie zorientował. Ludzie wciąż się śmieją z tego, co mówimy… a właściwie śmieją się sami z siebie.
D.: W latach 70. był pan pierwszym artystą w kabarecie „Pod Budą” w Krakowie…
B. S.: O! Widzę, że pan mi grzebał w życiorysie.
D.: Bywałem wtedy „Pod Budą”… Po co pan wyjechał do Poznania, by być w TEY-u drugi?
B. S.: Do pracy jeździ się na Zachód. Ja zatrzymałem się w Poznaniu, gdzie było naprawdę fantastycznie. Nie przyjechałem tam zresztą na żadne wyścigi, tylko do współpracy. Z Zenonem Laskowikiem, z Januszem Rewińskim i wieloma innymi ciekawymi artystami, który byli w TEY-u. A klasyfikacje i tabelki porobili już ludzie z zewnątrz.
D.: Ale w pewnym sensie został pan u boku Laskowika spadkobiercą Janusza Rewińskiego.
B. S.: Dlaczego od razu spadkobiercą?… Po prostu była ciekawa, twórcza współpraca i tylko to się liczy. Ten kawał roboty.
D.: Uważa pan, że satyra w Polsce ma jeszcze prawo bytu, skoro mamy już demokratycznie wybraną władzę i nie musimy „dawać odporu”?
B. S.: Satyra w każdym ustroju jest potrzebna. Satyryk patrzy innym okiem niż człowiek, który jest zaprogramowany od siódmej rano do trzeciej popołudniu. Dopóki będziemy mieli coś do powiedzenia, dopóki przyjdą na nas ludzie, to nie zginiemy i będzie przeuroczo.
D.: Można powiedzieć, że dla pana satyra stała się sposobem na życie.
B. S.: Ja umiem wyczuć granicę między sztuką a życiem. Może trudno będzie w to panu uwierzyć, ale ja schodzę ze sceny i jestem normalnym facetem.
D.: Pan tworzy nie tylko dla dorosłych, ale i dla dzieci. Co panu przysparza większych satysfakcji.
B. S.: Uważam, że dla dzieci należy czujniej grać, bo to przyszła dorosła widownia. Trzeba ją przyzwyczaić do siebie. Żeby mnie potem, dziadka, taki przyszły widz nie obrzucał kamieniami, ani nie wytrącał laseczki, którą się będę podpierał, gdy ślisko. Gram i dla dzieci, i dla dorosłych z równą ochotą.
D.: Kto jest głównym dostarczycielem tekstów dla pana?
B. S.: Teraz Andrzej Czerski. Tak sobie kombinujemy – każdy ma jakieś pomysły, ktoś to jednak musi spisać. Ja tego nie piszę, bo nie mam długopisu. Andrzej za to ma dwa i robi to szybciej. Tak mi się zawsze wydawało, że miałem nadwornych pisarzy. W TEY-u Zenona Laskowika i Krzysztofa Jaślara.
D.: Od kilkunastu lat na estradzie powtarzają się te same nazwiska. W czym pan upatruje zmierzch kabaretu, bo nie ma zbyt wielu młodych twarzy w satyrze.
B. S.: W tej chwili brak pieniędzy na lansowanie nowych nazwisk. Wiadomo, że tacy młodzi musieliby się otrzeć o festiwale – o telewizję przede wszystkim – o radio, estradę, a imprez coraz mniej. Żaden widz nie pójdzie na nazwisko, które mu nic nie mówi. Sądzę, że jeszcze przez wiele lat widzowie będą skazani na te zgrane pyski, które poznali kiedyś będąc jeszcze w podstawówce.
***
Wywiad z tych bardzo konkretnych i rzeczowych, co – moim zdaniem – akurat tu niestety gra na niekorzyść. Ma się wrażenie dużego zdystansowania między rozmówcami. Owszem można dowiedzieć się jak bohater wywiadu postrzegał parę istotnych kwestii, jednak brakuje mi kilku śmiesznych anegdot czy kabaretowych przygód. Myślę, że zabieg ten ubarwiłby wywiad.
ANETA TABISZEWSKA
Fragmenty wywiadu pochodzą z rozmowy Janusza R. Kowalczyka, Żarcie przy żarcie, Rzeczpospolita, Warszawa 1991.